środa, 24 lipca 2013

Od Archibalda Kaan'a "Sklep"

Do wioski trafiłem w sumie przypadkiem. Gdyby nie te cholerne bagna i upartość Lascara zapewne wciąż błąkałbym się po lesie. Ale zacznijmy od początku...
Nazywam się Archibald Kaan, po dziadku, choć częściej nazywają mnie Archie. Pochodzę z dalekiego południa, gdzie stosunki między elfami a ludźmi są jeszcze, jeżeli nie przyjazne, to chociaż neutralne. Od pokoleń moja rodzina para się handlem, a jako że gatunek ludzki niezdolny jest do odnalezienia lub wytworzenia większości magicznych surowców interes przynosi niezłe zyski. Niestety konkurencja nigdy nie śpi, więc coraz trudniej było utrzymać z kilku sklepów stale powiększającą się rodzinę przyzwyczajoną do wysokiego standardu życia. Ojciec stwierdził, że liczbę mieszkańców jego domu trzeba w krótkim czasie "uszczuplić". Gdy tylko osiągnąłem względną dojrzałość, zostałem wyposażony w konia, pokaźną sumę pieniędzy i łuk (co uważałem za kompletnie idiotyczny pomysł – jeżeli jest coś czego kompletnie nie potrafię to jest to strzelanie z łuku), a następnie bezceremonialnie wystawiony za drzwi.
Chcąc, nie chcąc ruszyłem w drogę. W najbliższym miasteczku zaopatrzyłem się w prowiant, niezbędne rzeczy i miecz półtoraręczny, za który, jak się potem dowiedziałem, słono przepłaciłem. Początkowo chciałem również sprzedać łuk, jednak zrezygnowałem z tego pomysłu. Łuk był robiony na zamówienie, sygnowany i grawerowany misternymi wzorkami. Warty niemałą fortunę. Zostawiłem go jako pewnego rodzaju zabezpieczenie, w razie gdyby skończyły mi się fundusze. Poza tym żywiłem wtedy jeszcze wątłą nadzieję, że rynek się zmieni, ojciec zacznie zarabiać krocie, a ja będę mógł powrócić na jego utrzymanie. Nie chciałbym się pojawić wówczas w progach domu niczym syn marnotrawny, obwieszczając rodzinie na wstępie, że sprzedałem jedyną po nich pamiątkę.
Niestety, jak to było zresztą do przewidzenia, ludzkość (pomimo ich zdumiewającej skłonności do używek) nie zaczęła nagle na potęgę palić niebieskiego ziela, rynek pozostał taki jak wcześniej, ojciec nie zdobył fortuny, a ja musiałem poradzić sobie całkiem sam.
Zająłem się tym co znałem najlepiej; handlem. Polowałem, zbierałem, robiłem i wyszukiwałem najróżniejsze rzeczy, wszystko co mogło mieć jakąkolwiek wartość zwracało moją uwagę. Następnie udawałem się do miasta, gdzie przedstawiałem owe, często bezużyteczne bzdety jako wspaniałe, rzadkie i drogocenne skarby. Ludzie z natury łatwowierni chętnie kupowali kolorowe kamienie odstraszające demony, skóry ognistych wiewiórek leczące reumatyzm, buteleczki z krwią srebrnych jaszczurek zapewniające wieczną młodość, amulety z kości smoków przynoszące szczęście, gałązki jaskółczego drzewa ochraniające od burzy i wiele innych niepotrzebnych zabawek. Problemem była jedynie jakby „jednorazowość” użycia każdego miasta – ludzie wkrótce poznawali się na rzeczywistej wartości mojego towaru, żądając reklamacji i zwrotu pieniędzy.
Wędrowałem więc coraz dalej, starając się nigdy nie powrócić na już odwiedzone tereny. Zapędzałem się coraz dalej na północ, zostawiłem za sobą płaskie stepy, wkroczyłem w świat rozległych zielonych pagórków, dolin i parowów. Gdzieniegdzie w niebo wystrzelały ostre, niedostępne łańcuchy górskie. Coraz częściej napotykałem lasy wypełnione ogromnymi drzewami. Prastara, tajemnicza kraina.
Ludzie byli tu nieufni, nieprzyjaźnie nastawieni do wszelkich istot magicznych. By nie narażać się na niebezpieczeństwo obwiązywałem głowę bandażem, ukrywając wydłużone uszy. Co ciekawscy pytali się o powód takiego zachowania, wykręcałem się wtedy sianem tłumacząc niejasno o tym jak spłoszony koń zrzucił mnie z siodła.
Czas podróży wykorzystywałem na ćwiczenia walki mieczem i łukiem, czasami także magią. Wkrótce wymachiwanie półtorakiem nie sprawiało mi już żadnego kłopotu, czułem go jako przedłużenie ręki. Łuk natomiast uparcie nie dał się ujarzmić, wciąż strzelał jak i gdzie chciał. Czyli zazwyczaj nigdzie, bo strzały w większości lądowały u moich stóp. Wkrótce więc zaprzestałem treningu strzelania, pozostając przy broni białej i ogniu.
Pewnego wieczoru zauważyłem u Lascara dziwną rzecz – lekkie zgrubienie na czole, nieco ponad oczami. Nie zmartwiłem się tym początkowo, ale narośl zaczęła się powiększać co mnie zaniepokoiło. Sam koń zdawał się jednak czuć zdrowy i w pełni sił. Po kilku dniach w miejcu zgrubienia zobaczyłem niewielki kościany róg.

- Jednorożec!? - mruknąłem na poły zaskoczony, na poły przerażony.
Oczywiście, że jednorożec! Czym innym mógłby być koń z rogiem między oczami! Poczułem się trochę niepewnie. Kto wie co potrafi taka bestia? Słyszałem zbyt wiele legend i widziałem zbyt wiele obrazów przedstawiających te stworzenia jako przerażające nieujarzmione stwory przebijające swych wrogów potężnymi rogami. Spojrzałem krytycznie na Lascara. Wiele by można o nim powiedzieć, ale zdecydowanie daleko mu było do miana przerażającego. Koń spojrzał na mnie, zarżał przyjaźnie, wywalił na grzbiet i wierzgając począł się tarzać w trawie z błogim zadowoleniem na pysku. Póki co nie przypominał krwiożerczej bestii, więc postanowiłem po prostu jechać dalej. Niestety róg wciąż się powiększał, a o ile ja mogłem nosić bandaż na głowie, o tyle jednorożca zamaskować się nie dało. Zostawiałem go więc w lesie w okolicy, samotnie wchodząc do wiosek i tam handlując różnościami.
Interes szedł nieźle aż do pewnego feralnego lata. Panowała susza, a jakaś złośliwa zaraza wybiła lub osłabiła większość zwierząt. Przyszła zima, zastając ludzi bez zapasów i oszczędności. Rolnicy, pasterze, rzemieślnicy, wszyscy ledwo wiązali koniec z końcem przymierając z głodu. Wszyscy więc ja również. Ludzie nie chcieli lub nie mieli już za co kupować magicznych ciekawostek. Na przednówku kupca na towary znajdowałem raz na tydzień lub dwa, a zarobione pieniądze ledwo wystarczały na wyżywienie mnie i Lascara.
Podczas jednej z niezliczonych wędrówek po górach znalazłem kamień fuhhar, błękitno-zielony przezroczysty kryształ, który zbliżony do światła dawał tysiące kolorowych refleksów. Oszlifowany i oczyszczony wart był fortunę, jednak nawet w stanie surowym powinienem uzyskać jakieś sensowne pieniądze. Schowałem kamień do torby i ruszyłem do najbliższego miasta w którym była osoba chętna kupić kryształ.
Po dwóch dnia zobaczyłem bramę miasta. Zostawiłem Lascara i cały swój dobytek, zabierając tylko torbę z kamieniem. Wszedłem do warsztatu jubilera. Starszy rzemieślnik uniósł głowę i spojrzał się na mnie zza szkieł okularów. Uniósł nieco brwi kiedy dostrzegł bandaż owijający ciasno moje czoło, jednak się nie odezwał. Czekałem przez chwilę na jakieś powitanie lub zaproszenie, jednak jubiler tylko stał i patrzył na mnie pytająco.
- Chciałbym coś sprzedać... – zacząłem niepewnie.
- Oczywiście – przytaknął usłużnie rzemieślnik, jakby rozbawiony moim zdezorientowaniem. Poczułem się nieco głupio – W czym mogę pomóc?
Zamiast odpowiedzieć wyciągnąłem kamień fuhhar i położyłem na ladzie. Starzec wyszczerzył się chciwie, wziął jakieś lupy i lampeczki i począł oglądać kryształ. Badał go przez chwilę, mrucząc coś cicho, aż w końcu wyprostował się i znów uśmiechnął się usłużnie.
- Chętnie go kupię – powiedział – 1500 mirianów.
Zatkało mnie. Poczułem narastającą irytację.
- Kamień jest wart pięć razy tyle! - zaprotestowałem. Trochę przesadziłem, tej wielkości fuhhar kosztował około sześciu tysięcy, nie zmieniało to faktu, że dziadek chciał zedrzeć ze mnie skórę żywcem!
- Kamień jest wart tyle ile kupiec jest zdolny za niego zapłacić – odparł z uśmiechem. Zaczynałem mieć dość tej jego wesołości – Za nami ciężka zima, niewielu jest chętnych na ozdoby i biżuterię. Dam ci dwa tysiące.
- Cztery i pół tysiąca – podałem swoją cenę – Po obróbce dostaniesz za niego dziesięciokrotność tej sumy.
Jubiler pokręcił głową. Oczywiście z uśmiechem.
- Widzisz chłopcze, nie masz zbyt wielkiego wyboru. Albo sprzedasz kamień mi albo będziesz podróżował z pustymi rękami do następnego miasta, a i tak nie masz pewności czy tam dostaniesz za niego lepszą cenę. Ja za niego dam dwa tysiące, jak na obecny stan gospodarki to i tak spora suma.
Starzec mnie irytował, jednak miał rację. Byłem na straconej pozycji, nie mogłem opuścić miasta z niczym, a to był mój jedyny towar. Niechętnie przystałem na jego propozycję i wyszedłem jak niepyszny ze sklepu. Zaopatrzyłem się jeszcze w prowiant i wróciłem do Lascara. Koń przytruchtał do mnie na mój widok trącając mnie lekko pyskiem. Przyzwyczajony był, że po każdym wypadzie do miasta przynoszę mu jakąś przekąskę. Odepchnąłem go poirytowany.
- Nie mam nic dla ciebie. Nie stać nas na razie – mruknąłem.
Lascar wydawał się urażony. Zarżał z wyrzutem.
- Jeżeli chcesz, sam możesz na siebie zarabiać. Za ten twój róg dostalibyśmy całą górę pieniędzy – warknąłem, wciąż zdenerwowany rozmową z jubilerem. Lascar tylko prychnął wyniośle i odwrócił się obrażony.
Wskoczyłem na siodło i ruszyliśmy, obaj w podłych nastrojach. Jechaliśmy teraz gęstym lasem, w powietrzu pachniało wilgocią i błotem. Zapach wkrótce nasilił się i zmienił w nieprzyjemną woń zgnilizny i rozkładu. Ziemia na ścieżce zmieniła się w lepkie błocko, w które z mlaśnięciem zapadały się kopyta Lascara.
Nigdy nie byłem w tych stronach. Próbowałem sobie przypomnieć czy nie słyszałem czegoś o jakiś bagnach w tej części kraju, jednak byłem przekonany, że nie widziałem ich na żadnej mapie.
Zamyślony, nie zauważyłem, kiedy skończyła się ścieżka, więc gdy rozglądnąłem się dookoła odkryłem, że po prostu stoimy w błocie pośrodku lasu, a raczej pośrodku podmokłego zagajnika. Obejrzałem się, jednak zobaczyłem tylko jednolitą ścianę drzew. Cudownie, pomyślałem. Zawróciłem Lascara mając nadzieję, że nie zeszliśmy ze ścieżki zbyt dawno i uda nam się na nią trafić. Wiedziałem, że nadzieje na to są raczej nikłe, ale zawsze warto spróbować. Szybko okazało się, że zmierzamy w złym kierunku; Lascar coraz głębiej zapadał się w błocie i coraz ciężej szło mu podążanie naprzód. Zeskoczyłem na ziemię, by go odciążyć. Ruszyłem przodem, prowadząc konia za uzdę. Wściekły na cały otaczający mnie świat zapomniałem o podstawowej rzeczy – o sprawdzaniu gruntu pod nogami. Moja nieostrożność szybko odegrała się na mnie ze szczególną złośliwością; zwalone, spróchniałe drzewo skruszało i rozsypało się pod moimi nogami. Wylądowałem w cuchnącym błocie, boleśnie obijając się o resztki pnia. Gdy spróbowałem wstać twardy grunt usunął mi się spod stóp i znów upadłem, zapadając się tym razem znacznie głębiej w błocko. Zakląłem głośno pod adresem bagna.
- Lascar, chodź tu! - zawołałem na konia, który stał z boku i przyglądał się najwyraźniej szczerze rozbawiony. Ani drgnął. Przeklęta bestia.
- Lascar! Rusz tu swój zad! Lascar! - prychnął tylko na mnie i zadreptał w miejscu, udając, że nie wie o co mi chodzi – Lascar!
Nic z tego. Przeklęta, uparta i złośliwa bestia. Zapewne była to zemsta za brak przekąski. I za sugestię sprzedaży rogu. Musiałem więc radzić sobie sam. Sięgnąłem do najbliższej gałęzi i zacząłem wyciągać się z pułapki. Bagno trzymało mnie mocno, jednak udało mi się w końcu uchwycić skrawek twardej ziemi.
- Pomóc ci? - usłyszałem za sobą. Zamarłem i przetoczyłem się na plecy. Nieopodal stał mężczyzna. W dłoniach trzymał łuk i strzały.
- Nie, dzięki... - wysapałem wdrapując się na brzeg niecki z bagnem. Z trudem stanąłem na drżących nogach; w tym miejscu błoto sięgało mi zaledwie do kostek. Lascar usłużnie przydreptał i pozwolił mi się oprzeć. Spojrzałem na mężczyznę i zastygłem w bezruchu. Zdążył już napiąć łuk i właśnie celował w moją pierś. Uniosłem niepewnie ręce.
- Czego tu szukasz, człowieku? - warknął groźnie. Człowieku? Co to za dziwny tytuł? Przyjrzałem się mu dokładniej. Ostre rysy, szczupłe ciało, wydłużone uszy... Przecież to elf! Przypomniałem sobie o bandażach wciąż opasujących moją głowę. Pochodziłem z południa, tamtejsze elfy były niższe i mocniej zbudowane niż północne, z zakrytymi uszami mogłem niemal uchodzić za człowieka.
- Odpowiedz! - zażądał.
- Nie, nie! - uniosłem wyżej ręce – Nie jestem człowiekiem! Jestem elfem!
Uniósł brwi. Najwyraźniej mi nie wierzył.
- Zobacz, mój koń to jednorożec – przekonywałem go dalej – Spójrz! - ściągnąłem bandaże.
Spojrzał krytycznie na mnie i Lascara, w końcu opuścił broń.
- Kim jesteś w takim razie?
- Nazywam się Archie Kaan, pochodzę z południa. Jestem handlarzem. Mogę już opuścić ręce? Palce mi drętwieją... - jęknąłem.
Zaśmiał się i przytaknął. 
- Jestem Davos – powiedział, a następnie zagwizdał i zawołał - Vaccara!
Po chwili u jego boku stanął srebrno-szary jednorożec. Lekko wskoczył na siodło i spojrzał na mnie z ukosa.
- Niedaleko jest wioska – mruknął – Wioska elfów, ludzie nie mają tam wstępu. Jedziesz ze mną?
Czy jadę? Oczywiście, że tak! Nie mam zamiaru pozostawać ani minuty dłużej w tym przeklętym miejscu. Zgodziłem się ochoczo, wsiadłem na Lascara i podążyłem za nim. Davos był najwyraźniej dobrze obeznany w okolicy, ponieważ bez wahania lawirował między drzewami i bajorkami z błotem stąpając cały czas po twardym gruncie. Wkrótce zostawiliśmy za sobą cuchnące bagno, teraz jechaliśmy przez spokojny bukowy las.
- Więc... - zaczął – Jesteś handlarzem?
Przytaknąłem.
- Sprzedaję ludziom różne amulety i magiczne proszki.
Najwyraźniej go to rozbawiło.
- Po co ci ten bandaż na skroni? Nie jesteś przecież ranny... - zainteresował się. Wytłumaczyłem mu swój sposób kamuflażu. Nie skomentował tego, ale wydawał się z czegoś zadowolony. Nagle dostrzegł mój łuk przytroczony do siodła.
- Mogę zobaczyć? - spytał, a kiedy mu go podałem dodał – Doskonała robota. Umiesz się nim posługiwać?
- Jedyne co potrafię to trafić cel wielkości konia z odległości trzech kroków – zaprzeczyłem – A i to mi czasem nie wychodzi. To bardziej pamiątka rodzinna niż broń.
Pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Brakuje na w wiosce kogoś do dostarczania towarów. Chciałbyś dla nas pracować? - zapytał mnie po chwili ciszy.
Zaskoczyło mnie to. Czy chcę? Dawno już nie zatrzymywałem się w jednym miejscu na dłużej. W sumie czemu by nie? Przyda mi się trochę odpoczynku, a zawsze mogę znów ruszyć w drogę.
- Z chęcią – odparłem z uśmiechem. Dalej jechaliśmy w milczeniu.
W końcu dotarliśmy do wioski. Oszczędzę wam jej opisu ponieważ zająłby kolejne trzy strony, napiszę więc tylko, iż była zachwycająca. Domy, alejki i pomosty, wszystko opierało swą konstrukcję na ogromnych srebrnych drzewach. Rozglądałem się wokół oszołomiony gdy dostrzegła nas jakaś elfka.
- Davos! - krzyknęła z oddali. Szybko do nas podbiegła – Davos, właśnie cię szukałam. Zerwał się jeden z pomostów, przydałaby się twoja pomoc.
- Oczywiście, zaraz tam pójdę – odpowiedział – Najpierw jednak poznaj naszego gościa. To Archie, handlarz, będzie nas zaopatrywał w towary. Archie, poznaj Aminę, zarządza całą wioską.
Wyciągnąłem rękę do elfki, którą ona uścisnęła z wielką gracją. Uśmiechnęła się życzliwie i stwierdziła, że bardzo jej miło. Odmruknąłem coś cicho zdezorientowany. Nagle zmarszczyła nos.
- Co tu tak śmierdzi? - zapytała, spoglądając na mnie.
- To nie ja, to to błoto! - zaprotestowałem machając rękami.
- Wykąpał się w nim cały – roześmiał się Davos. Zacząłem tłumaczyć, że tak naprawdę to był wypadek, ale Amina zdecydowanym krokiem zaprowadziłam mnie do łaźni, gdzie zmyłem z siebie warstwę brudu. Potem, odarty z wszelkiej godności zostałem zaprowadzony do swojej kwatery, a także pokazano mi wioskę i tereny do niej należące. Lascar zamieszkał wraz z innymi jednorożcami w Fiołkowej Dolinie. Odkrycie, że nie jest jedynym koniem z rogiem nieco podkopało jego ego, ale wydawał się całkiem szczęśliwy. Ja równie jestem zadowolony z obrotu spraw. Miło będzie pomieszkać z innymi elfami, bez ukrywania się pod bandażem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz