poniedziałek, 30 września 2013

Nowy elf!


Imię: Reneesme (Dla przyjaciół Ness)
Płeć: Kobieta
Wiek: 96 lat
Żywioł: Woda
Moce: Potrafi czytać w myślach, potrafi być niewidzialna i rozumie wszystkie zwierzęta.
Cechy: Miła, przyjacielska, życzliwa, odważna.
Nadzwyczajne umiejętności: Latanie i walka wodą z powietrza.
Historia: Reneesme została porzucona po narodzinach. Wychowywała się pod opieką wilka, sarny i sowy. Zwierzęta te umiały mówić po zwierzęcemu jak i po elfiemu. Uczyły ją języka zwierząt i nauczyły ją zmieniać się w dowolne zwierze z ich rasy. Po ukończeniu 60 lat postanowiła wyruszyć w poszukiwaniu innych elfuf. Po roku podróży została złapana przez okrutne wampiry. Wampiry uwięziły ją w lochach. Była torturowana przez 5 lat, aż pewnego wieczoru podczas obchodu jeden ze strażników nie mógł znaleźć Reneesme. Gdy zoriętowała się, że jest niewidzialna wymknęła się z wiampirzego zamczyska. Szła 10 lat aż w oddali zobaczyła elfa. Nie zastanawiając się długo postanowiła go śledzić. Dzięki mocy niewidzialności którą zdobyła w lochach zamczyska wampirów nie musiała się obawiać, że zostanie przez niego nakryta. Chwilę później dostrzegła kolejne elfy i w pewnej chwili znalazła się w lesie, w którym elfy i jednoroce żyły w zgodzie. Przypomniała sobie jak pewnego ranka sowa opowiadała jej o tej krainie. Nie mogła uwierzyć w to, że znalazła się w tej cudownej krainie. Szybko się tam zadomowiła. Poznała wspaniałe elfy i postanowiła zostać tutejszym szpiegiem.
Rodzina: Została porzucona.
Jednorożec: Narie
Stanowisko w wiosce/lesie: Szieg
Partner: Jeszcze nie ma.
Właściciel: ZZuaZZ
Inne: Może zmieniać się w sowe, sarnę i wilka:




piątek, 27 września 2013

Od Lidii do Eller i pozostałych "Szpiegowska podróż życia" cd.

Po zwycięskiej bójce z grupą ludzi całkowicie straciłam cały zapał do podróży jaki miałam na początku. Moje nerwy były w strzępkach. Przez to krótkie kłótnie jakie od czasu do czasu wybuchały przeszkadzały mi bardziej niż zwykle. Kątem oka zauważyłam że reszta nie za bardzo pochwala moje taktyki dążenia do celu lecz to tylko mnie rozdrażniało jeszcze bardziej. Zatrzymaliśmy się wczesnym wieczorem na noc. Było to za wcześnie ale ja nie wytrzymałabym ani chwili dłużej. Szybko wysłałam Archiego po drewno, a Eller po wodę. Za to z Amersau zaczęłyśmy przygotowywać coś na kształt gulaszu z królika. Trochę się przy tym spierałyśmy co i w jakich ilościach dodać lecz ja szybko ulegałam bo po prostu nie miałam siły na kłótnie. Po posiłku zaległa nieznośna cisza. Tę nieznośne milczenie przerwał Archibald 
- Więc? Zdecydowałyście się co do podróży?
- To chyba jasne – nie znajdziemy lepszego pomysłu - odpowiedziałam - byłam w takim stanie że mogłabym przyjąć najbardziej nie dorzeczny pomysł. Elf skutecznie przekonał mnie, że mój pomysł jest nie do wykonania.
- A mogę zmienić postać i podróżować jako wasze zwierzątko, czy coś? – To pytanie z strony Eller było błędem, bo Amersau od razu wyniuchała w nim podstęp. I wiedziałam że Eller też to zauważyła.
- O nie, moja droga! – zdenerwowała się. – Jak mamy się ośmieszać w jakichś durnych lnianych kieckach, które przypominają worek, to wszystkie trzy! Nie wymigasz się! 
- Dobra, dobra. Nie gorączkuj się... - I to były ostatnie słowa jakie słyszałam bo zaraz potem zasnęłam.
***
Gdy się rano obudziłam pierwsze co sobie uświadomiłam to, że jestem piekielnie głodna. Następna rzecz: czuje zapach czegoś dobrego. I jeszcze coś słońce jest wysoko na niebie na moje oko jest ok 11:00. A niech to licho... Gdy tylko usiadłam dobiegł mnie głos Amersau:
-No witaj! Jakoż iż w ogóle nie mogłam cię obudzić musiałam przyrządzić śniadanie sama.
-A gdzie Archibald?
-Gdybym to ja wiedziała! Już go nie było jak ja wstałam.
-Która jest godzina?
-Dosyć późna niestety nasza podróż trochę się przez takich śpiochów jak ty opóźnia. - Zerknęłam na posłanie Eller. Ona też spała. - Trzeba było dać mi w twarz czy coś... - mruknęłam
-Co? Chyba nie dosłyszałam. 
-Nie, nic. - W tej chwili na polanie pojawił się Archi. 
-No proszę kolejny. - rzekła z przekąsem Amersau
-Włóżcie to. - Powiedział bez przywitania rzucając nam jakieś dziwne zwiniątka. Moje kłębowisko tkanin było koloru granatowego, a Amersau ciemnej czerwieni. 
-Co to? - zapytałam
-Sama zobacz. - rzekł elf i usiadł. Poszłyśmy w jego ślady i po mału zaczęłyśmy rozwijać to co nam dał. Okazało się że trzymamy w ręku dziwne sukienki, szaliki odpowiednio dopasowane do sukienek i dziwne acz kolwiek wyglądające na wygodne pantofle. 
-Mamy to włożyć? - Zapytała z powątpieniem Amer.
-Skąd to masz? - Weszłam jej w słowo.
-Wstałam tuż o świcie. Najbliższa wioska jest dwie godziny drogi w te i z powrotem i tam udało mi się załatwić te jakże gustowne stroje.
-Aha... W porządku przynajmniej mamy już stroje.
-A możemy to włożyć dopiero jak będziemy na miejscu? - Spytała z zrezygnowaniem Amersau
-Nie wątpię, że tak by wam bardziej odpowiadało ale niestety na tym szlaku którym teraz podążymy kręci się dużo osób, zwłaszcza handlarzy. Bez tych stroi będziecie zwracać na siebie uwagę. W tej samej chwili obudziła się Eller. Musiała się trochę zdziwić iż rozmawiałyśmy tuz nad nią. Nie mieliśmy zbyt wesołych min każdy z nas z innego powodu. 
- Dzień dobry. Mamy dziś piątek trzynastego, że takie miny porobiliście? - W tej samej chwili zdałam sobie sprawę że jet już blisko południa. Wyjęłam trzecią suknię z rąk Archiego i rzuciłam ją Eller. 
- Włóż to. - powiedziałam i poszłam się przebrać w jakieś krzaki. Amersau choć niechętnie uczyniła to samo. 
-Mam to założyć? - Powiedziała z niejakim zdziwieniem Eller.
- A myślałaś, że w czym chodzą kupieckie córki? Ciesz się, że jako wyrozumiała matka oszczędziłam ci gorsetu – Powiedziała z ironią w głosie Amersau. 
-Skąd to macie? - padło kolejne pytanie
Nie mogliśmy cię dobudzić, więc sami wybraliśmy się na… zakupy. - wytłumaczył Archibald niepotrzebnie używając liczby mnogiej. 
- Zakupy, tak? Nie widziałam tu żadnego miejsca, w którym można by je zrobić, kiedy całą noc patrolowałam teren, bo nikt nie raczył wystawić warty. - lecz mi się zdawało że podkoloryzowała trochę swoją opowieść.
- Warta była niepotrzebna, ale miło, że się tym zajęłaś. - Powiedziałam lecz trochę wstyd mi się zrobiło, że musiała sama jedna patrolować całą noc okolice.
- Miło – parsknęło - Niemiło by za to było, gdyby ktoś przez sen poderżnął nam gardła. Ten wczorajszy napad na pewno nie był przypadkowy… - Ta elfka zaczynała mi działać na nerwy.
-Mówiłaś coś?
-Nic, nic...
- W taki razie ubierz się i przygotuj się do dalszej podróży. Musimy jak najszybciej ruszać w drogę.
-A jakieś śniadanie?
-Zostawiliśmy ci trochę. Jednakże proszę o niejaki pośpiech.
-W porządku...
-Cudownie, po prostu cudownie... - usłyszałam za sobą głos Amersau i usłyszałam jak Archibald parska śmiechem, który starał się bardzo powstrzymać bo wyszło mu coś pomiędzy kichnięciem, kaszlnięciem a śmiechem. Odwróciłam się i zobaczyłam Amersau w nowym stroju. W tej chwili o mału nie wydałam z siebie tego samego odgłosu co Archi. Elfka wyglądała w prost komicznie w tej sukience. 
-Co to ma być?!
-A myślałaś że w czym chodzą żony kupców. - Powiedział Archibald wyszczerzając się.
-Pamiętaj, że nie tylko ty będziesz tak wyglądać - dodałam
-No gotowe... Nie oczekuję jakiś komplementów ale jak się prezentuję? - Odwróciłam się w stronę Eller i aż mnie zatkało. Tak wyzywająco wyglądająca i o dzikim spojrzeniu elfka, w nowym stroju wyglądała po prostu jak niewinna mała elfka. Ubrała się troszkę bardziej umiejętnie niż Amersau bo trochę inaczej ułożyła tę sukienkę.
-No cóż.... To chyba zostałam tylko ja. - powiedziałam i poszłam się przebrać. Choć bardzo się starałam efektu Eller nie umiałam powtórzyć. Gdy wróciłam na miejsce Amer miała ułożoną trochę lepiej tę sukienkę i wszystkie trzy prezentowałyśmy się całkiem przyzwoicie. Szybko spięłam włosy w ciasny kok i ruszyliśmy w dalszą drogę. Tym razem bardziej już zwracałam uwagę na to co się w okół mnie dzieje. Jechaliśmy ostrożniej i co jakiś czas badaliśmy teren do o koła nas. Byliśmy na tyle daleko od Haany, że atak ze strony ludzi nam już nie zagrażał. Z tego co widziałam wszystkim poprawiły się nastroje. Ze mną na czele. Mogłam już normalnie rozmawiać nawet potyczki słowne nie sprawiały mi takiej trudności jak wczoraj. 
-To co robimy? Dążymy uparcie do celu czy coś po drodze jednak porozmawiamy? - zapytała z lekką ironią Amersau po dłuższej chwili całkowitej ciszy
- A o czym mielibyśmy rozmawiać? W sztuce konwersowania nie dorastamy ci przecież do pięt "mamo" - powiedziałam z sarkazmem
-Tylko nie mamo - warknęła lecz zaraz się opanował i odpowiedziała z równym sarkazmem
-Ależ cóż ty pleciesz? Przecież to ty panno Lidio jesteś mistrzynią w dowodzeniu, myśleniu i konwersacji z innymi.. Jeśli mogę zauważyć to równie dobrze te jakże spokojne rozmowy kończysz - miała na myśli oczywiście wczorajszy dzień, gdy jak tylko zaczynali rozmawiać ( co wcześniej czy później musiało skończyć się kłótnią ) przerywałam im.
-Cicho tam ktoś jedzie z naprzeciwka - powiedziała z opanowaniem Eller
-Jakiś wóz... - stwierdziła Amer
-No nie wiesz nie zauważyliśmy - odrzekłam

<No to co kto dalej? Amersau? Kończysz nasze "spokojne rozmowy"? :3>

wtorek, 24 września 2013

Od Iriaela do Sinead "Uwięziona w wampirzym zamczysku" cd.

Mimo, że droga nie wydawała się długa, to paraliżujący ból nieznośnie wydłużał czas podróży. Przy każdym bardziej gwałtownym skoku Arienhery miał wrażenie, że straci przytomność, a wiedział przecież że jego rogata przyjaciółka stara się jak najuważniej i delikatnie stąpać. Wiedział też, że razem z nim odczuwała ten ból. Starał się mimo wszystko zachować wyraz obojętności i bynajmniej (a przynajmniej nie całkowicie) wynikało to z poczucia i zachowania „męskiej dumy”. Oczywiście, że był zły na młodą elfkę za całą lekkomyślność, jaką wykazała wędrując samej do tak niebezpiecznego miejsca. Prawdopodobnie jednak nauczkę już dostała, bo dostrzegał na jej twarzy przestrach i troskę?
W trakcie drogi usłyszał jej telepatyczna myśl o podziękowaniu, ale nie wiedział co miałby jej odpowiedzieć. Milczał. Najchętniej poszedł by spać…tak sen coraz mocniej ogarniał jego umysł. Poczuł jednak szarpnięcie w umyśle i głos „Nawet nie waż mi się zasypiać braciszku…”. No tak, Ismael już zmierzał w ich kierunku. Otworzył oczy kiedy byli już w wiosce. Usłyszał cichą rozmowę Sinead i Astarotha, którzy spoglądali na niego z przestrachem.
- Powinniśmy się udać do Aminy, czy raczej nie?- głos elfki drżał. Czarnowłosy Astaroth nie patrzył jej w oczy, spoglądał gdzieś w centrum wioski.
- Najpierw musimy zając się jego ranami…nie wygląda to dobrze – wpatrywał się w mrok – ktoś idzie…
Odwróciłem powoli głowę próbując skupić się na tym co mówił, ale ciężko mi było to zrobić, szczególnie, że nieznośny „głos” brata wciąż huczał mu w głowie nie pozwalając na chwilę snu…
Potem jak przez mgłę poczuł, że prowadzą gdzieś zdenerwowaną Arienherę, a potem ściągają go z siodła. Ból znowu zapromieniował, ale tylko jęknął. Położyli go na czymś miękkim. Nie widział prawie nic, więc starał się skupić na pojedynczych słowach wypowiadanych albo do niego, albo do kogoś innego. Nie potrafił określić. Rozpoznawał na pewno rozedrgany głos elfki i poważny, ale kojący głos brata.
- Potrafisz leczyć prawda? Tak wiem, że nie ukończyłaś nauk, ale i tak coś potrafisz….a teraz każda najmniejsza pomoc jest konieczna. Ja sam tego nie zrobię, mogę za to wzmocnić Twoje umiejętności…
- Przepraszam…
- Jeśli uda Ci się go teraz uratować, nie będziesz musiała przepraszać, zrób to po prostu! – głos brata był dziwnie przestraszony
- Przepraszam – powtórzyła elfka i poczuł szarpnięcie na piersi, a potem chłód dłoni. Początkowo chciał się bronić, bo w miejsce bólu poczuł ogromne, palące ogniem ciepło, potem cały skumulowany do tej pory „płomień” rozlał się po całym ciele. Zdążył usłyszeć jeszcze „Żyje…choć wymaga czasu…” i nie usłyszawszy końcówki, stracił przytomność.

<Sinead?>

Od Sinead do Iriaela "Uwięziona w wampirzym zamczysku" cd.

***

Dimitry jak urzeczony wpatrywał się w Mary. Delikatnie dotknął jej dłoni.
- Mary... - szepnął przytulając ją mocno - ...Przepraszam... Mogłem zrobić głupstwo...
- Wybaczam ci... - stwierdziła Mary - ...Lecz nie zapominaj nigdy kim byliśmy kiedyś...
- Nigdy tego nie zapomnę... - wyszeptał potwór wzruszony.
Zdążył pocałować ukochaną nim ta zaczęła się dematerializować.
- Dimitry... Pamiętaj, że nawet jeśli nie ma z nami różnych osób są to tyko pozory... Jestem tutaj... - głos kobiety powtarzało już po chwili tyko martwe echo.
Potwór zrozpaczony podszedł do niedaleko wiszącego lustra i przyłożył sobie dłoń do serca.
- Tak Mary... Jesteś tutaj - zamknął oczy. Zawiesił smętny wzrok na na drewnianym kołku wiszącym przy ścianie.
,,Chciałem ci pomóc... Lecz nie mogłem...'' - myślał z wyrzutami sumienia. Zdjął kołek ze ściany i wbił w niego swój wzrok.
Dwieście lat minęło od czasu zepsucia jego osoby. 
Chciał ratować Mary przed śmiercią zmieniając ją w wampira. Sam wcześniej dobrowolnie poddał się temu strasznemu tworowi.
Niestety, gdy wrócił do swojej wioski było za późno. 
Jego ukochana zmarła dzień przed jego powrotem. Dopadła ją ta sama choroba co innych w mieście.
Od tej pory Dimitry nie był już tym kim był poprzednio. Stał się wampirem... Krwiopijcą.
Stwór ponownie spojrzał w lustro. W jego odpiciu widział samego siebie s dawnych lat. Jeszcze jako elfa...
Znów przeniósł wzrok na kołek.
Krzyknął załamany samym sobą i wbił go sobie prosto w serce, po czym padł trupem na podłogę...

***

Suess i jednorożce chłopaków były bardzo zdenerwowane ostatnimi zajściami. 
Nikt nic nie mówił. Wiedziałam, że Iraela bardzo bolało. Czułam się winna. Wprost nieznośnie winna jego cierpienia.
,,Dziękuję wam...'' - szepnęłam do nich telepatycznie. Obejrzałam się za siebie.
Astaroth skinął głową.
Szybko przebyliśmy Wampirze ''Gniazdko'', Niedługo potem byliśmy już na terenach naszej osady.
Cały czas nie opuszczało mnie poczucie winy. W co ja ich wpakowałam. W same problemy... No tak... Cała ja... Żałosna ja...
Zastanawiałam się również co począć z Iraelem. Co prawda sama uczyłam się na lekarkę, lecz nie mam jeszcze wszystkiego ukończonego. Nie mam również żadnego dopuszczenia do tego.
- Powinniśmy się udać do Aminy, czy raczej nie? - spytałam drżącym głosem, gdy nasze wierzchowce zaczęły zwalniać.
Z jednej strony bałam się rozmawiać z nią w tej sytuacji.
Cały czas mam poczucie, że to wszystko to jedynie moja wina...

< Irael? >

Od Sinead do Iriaela "Uwięziona w wampirzym zamczysku" cd.

***

Dimitry jak urzeczony wpatrywał się w Mary. Delikatnie dotknął jej dłoni.
- Mary... - szepnął przytulając ją mocno - ...Przepraszam... Mogłem zrobić głupstwo...
- Wybaczam ci... - stwierdziła Mary - ...Lecz nie zapominaj nigdy kim byliśmy kiedyś...
- Nigdy tego nie zapomnę... - wyszeptał potwór wzruszony.
Zdążył pocałować ukochaną nim ta zaczęła się dematerializować.
- Dimitry... Pamiętaj, że nawet jeśli nie ma z nami różnych osób są to tyko pozory... Jestem tutaj... - głos kobiety powtarzało już po chwili tyko martwe echo.
Potwór zrozpaczony podszedł do niedaleko wiszącego lustra i przyłożył sobie dłoń do serca.
- Tak Mary... Jesteś tutaj - zamknął oczy. Zawiesił smętny wzrok na na drewnianym kołku wiszącym przy ścianie.
,,Chciałem ci pomóc... Lecz nie mogłem...'' - myślał z wyrzutami sumienia. Zdjął kołek ze ściany i wbił w niego swój wzrok.
Dwieście lat minęło od czasu zepsucia jego osoby. 
Chciał ratować Mary przed śmiercią zmieniając ją w wampira. Sam wcześniej dobrowolnie poddał się temu strasznemu tworowi.
Niestety, gdy wrócił do swojej wioski było za późno. 
Jego ukochana zmarła dzień przed jego powrotem. Dopadła ją ta sama choroba co innych w mieście.
Od tej pory Dimitry nie był już tym kim był poprzednio. Stał się wampirem... Krwiopijcą.
Stwór ponownie spojrzał w lustro. W jego odpiciu widział samego siebie s dawnych lat. Jeszcze jako elfa...
Znów przeniósł wzrok na kołek.
Krzyknął załamany samym sobą i wbił go sobie prosto w serce, po czym padł trupem na podłogę...

***

Suess i jednorożce chłopaków były bardzo zdenerwowane ostatnimi zajściami. 
Nikt nic nie mówił. Wiedziałam, że Iraela bardzo bolało. Czułam się winna. Wprost nieznośnie winna jego cierpienia.
,,Dziękuję wam...'' - szepnęłam do nich telepatycznie. Obejrzałam się za siebie.
Astaroth skinął głową.
Szybko przebyliśmy Wampirze ''Gniazdko'', Niedługo potem byliśmy już na terenach naszej osady.
Cały czas nie opuszczało mnie poczucie winy. W co ja ich wpakowałam. W same problemy... No tak... Cała ja... Żałosna ja...
Zastanawiałam się również co począć z Iraelem. Co prawda sama uczyłam się na lekarkę, lecz nie mam jeszcze wszystkiego ukończonego. Nie mam również żadnego dopuszczenia do tego.
- Powinniśmy się udać do Aminy, czy raczej nie? - spytałam drżącym głosem, gdy nasze wierzchowce zaczęły zwalniać.
Z jednej strony bałam się rozmawiać z nią w tej sytuacji.
Cały czas mam poczucie, że to wszystko to jedynie moja wina...

< Irael? >

Od Iriaela do Sinead "Uwięziona w wampirzym zamczysku" cd.

Krążyli ciemnymi korytarzami już jakiś czas, a nadal nie widział znaku tej elfki. Astaroth jednak twardo wędrował nawet nie wahając się, w którą stronę pójść. Czasem tylko odwracał się, sprawdzając czy na pewno idę za nim…a może w innym celu? Spojrzenie miał dziwne, zamglone. I cały czas czuł ten przytłaczający zapach krwi…niedobrze mu się robiło, szczególnie, że go znał.
W końcu czarnowłosy elf zatrzymał się u podnóża schodów, odwrócił się i skinął na mnie dłonią.
- Ona jest tutaj…
Rozejrzałem się. Panowała nadal ta przytłaczająca cisza, ale czuł znowu narastający niepokój. Zbliżał się wampir. Prawie biegiem dotarli do ciemnobrunatnych drzwi na końcu schodów. W środku, w niedużej komnacie, pod ścianą siedziała związana elfka. Zapłakana i mocno przestraszona. Widział już ją, była na pewno z wioski. Astaroth podszedł do niej szeptając jakieś kojące słowa, ale nie słyszał zbytnio. Dziki pisk, który narastał w jego uszach powoli stawał się nieznośny. Całe jego ciało alarmowało, ale stał prosto.
- Pospieszcie się – rzucił tylko krótko i w tym momencie poczuł ukłucie bólu w piersiach. Pojawił się Dimitri od razu koncentrując swoje moce na nim. Przez chwilę nieprzytomnie wpatrywał się w świetlistą czerwień, rozjuszonego spojrzenia wampira, by po chwili poczuć już zupełnie rzeczywisty ból w piersi, tym razem za sprawą wbijanego przez wampira miecza. Jak przez mgłę słyszał krzyk elfki, ale teraz nie miało to znaczenia. To co zrobił Dimitri było wielkim błędem. Jego krzyk rozległ się po komnacie, gdy z siłą większą niż można byłoby się po nim spodziewać odrzucił wampira od siebie. Ten wylądował z wielkim hukiem na przeciwnej stronie. Oczy mu płonęły nienawiścią, gdy podnosił się z zastraszająca prędkością, by oddać uderzenie przeciwnikowi. Iriael stanął w rozkroku. W oczach płonęła niemal ta sama , identyczna czerwień, co w oczach wampira. Uśmiechnął się blado, gdy Dimitri skoczył od góry, próbując rozerwać mu gardło rozczapierzonymi szponami. Iriael zrobił krok do przodu, by pochwycić nieco zdziwionego potwora za poły starej koszuli i grzmotnąć nim o podłogę. W tym czasie usłyszał słowa Astarotha, który przytrzymywał przerażoną elfkę, druga ręką malując coś wokół siebie kapiącymi kroplami krwi.
- Przytrzymaj go jeszcze chwilę, niech się do nas nie zbliży!
Elfka w końcu chyba zrozumiała o co chodzi, bo przestała krzyczeć i zaczęła poprawiać kręgi wyrysowywane przez Astarotha.
On sam jeszcze kilka razy szamotał się z wampirem, który zdecydowanie wyczuł, że cos dla niego szykuje się niedobrego, co chwile krzyczał tylko ochrypłe „Mary, Mary, dlaczego?”. Mimo, że było to same z siebie przerażające stworzenie, to w głosie czuć było prócz wściekłości, ogromną rozpacz.
Iriael ledwie wytrzymywał. Wiedział, że gdyby nie jego „pomoc”, jaką otrzymał w przypływie mocy, nie miałby absolutnie żadnych szans z rozwścieczonym krwiopijcą. I mimo mocy, jaka został obdarzony, był mocno wycieńczony a do tego ranny w wielu miejscach. Usłyszał jednak w końcu błogie „teraz! Puść go!”, i przy kolejny ataku odsunął się tylko na bok, dysząc ciężko. 
Oparł się o ścianę, gdy wampir ze świstem przemknął wprost na postać Sinead siedząca w kręgu. Astaroth stał w pobliżu z pociemniała twarzą i rękami całymi we krwi i kredzie. W momencie, gdy tylko Dimitri przekroczył jeden z wyrysowanych kręgów, elfka „zamigotała” i pojawiła się tuż obok Astarotha. Wampir krzyknął łapiąc tylko powietrze, ale krąg nie pozwolił mu się dalej ruszyć. Przy każdym najmniejszym geście, krąg błyskał wyładowaniami magii, tworząc snopy iskier. Mimo to, wampir wciąż się szarpał szepcąc coraz bardziej ciche imię ukochanej.
Iriael spojrzał na Asytarotha i Sinead, którzy bynajmniej nie ruszyli się z miejsca, tylko uporczywie przyglądali się postaci wampira i…czegoś jeszcze. W kręgu, tuz za plecami szarpiącego się potwora zaczęła materializować się postać. Gdy w końcu proces ujawniania zakończył się, przed sobą miał łudząco podobną osobę do czarnowłosej Sinead. Dopiero w tym momencie wampir gwałtownie odwrócił się. Jego wykrzywiona do tej pory twarz złagodniała ukazując wyraz bezbrzeżnego zdumienia… „Mery?...”
Astaroth w tym czasie podciągnął za ramię elfkę i ruszyli w stronę drzwi. Sam nadal wpatrywałem się w niecodzienne widowisko, ale czarnowłosy elf zasłonił mi widok pomagając mi wstać.
- Mają tylko chwilę dla siebie…my w tym czasie znikniemy…
Elfka biegła przodem, co chwila sprawdzając czy nadal z nią jesteśmy, Asatroth podtrzymywał mnie, bo niestety ledwie mogłem się poruszać. Krew obficie sączyła się z ran, a w takim miejscu groziło to dodatkowym niebezpieczeństwem.
Na dole czekały rozedrgane jednorożce, które biegały nerwowo zarzucając łbami. Nawet Arienhera była przerażona, kiedy czarnowłosy elf podsadzał mnie na jej grzbiet. Ruszyliśmy tak szybko, jak to było możliwe. Nikt nie był w stanie powiedzieć czegokolwiek.

<Sinead?>

niedziela, 22 września 2013

Od Sinead do Iriaela "Uwięziona w wampirzym zamczysku" cd.

Byłam kompletnie zagubiona i zrezygnowana. Z każdą chwilą coraz bardziej chciało mi się płakać. Łzy strugami ciekły mi po policzkach. Słyszałam słowa Dimitriego dźwięczące gdzieś w otchłaniach mojego umysłu.
,,Mary, kochanie, nie wieżę, że mogłaś o mnie zapomnieć... Nie płacz... Jeśli się uspokoisz to pójdziemy razem wypić czyjąś krew... Ty zdradziecka małpo, przyznaj się do mnie! Wiem, że to ty!'' - syczał na mnie.
To doprowadzało mnie do obłędu. Torturowało mój umysł, moją psychikę.
- Nie! - pisnęłam żałośnie - NIE!!! - łapałam się za głowę usiłując walczyć z mocą wampira, lecz niestety - to był jego teren i miał tutaj przewagę.
Czułam, że zaraz tu przyjdzie... Ale w tym był też wyczuwalny... Ten wewnętrzny impuls... Jakby ktoś mnie wołał. Wyczuwałam Suessa. 
Informował mnie o swoim przybyciu. Sprowadził pomoc.
Zbladłam. Ogólnie to cały czas jestem blada jak trup, lecz teraz byłam jeszcze bielsza... Niczym ściana...
A co, jak Dimitry coś zrobi któremuś z elfów?
Zamilkłam na chwilę. W duchy modliłam się, by Dimitriego nie zachęciło to do przybycia na miejsce.
Słyszałam czyjeś kroki dobiegające z korytarza. Zadrżałam lekko. Nie miałam pewności, czy jest to ktoś z wioski, czy może raczej wampir.
A tak w ogóle... To czemu ja mu tak przypominam Mary?
Zamknęłam oczy i po chwili je otworzyłam, przede mną siedziała dziewczyna łudząco podobna do mnie, gdy się odsunęłam od niej rozmyła się jakby w powietrzu.
Tak więc... TO BYŁ DUCH! I to chyba tej samej Mary, o której mówił ten wampir.
Skuliłam się. Ciągle bałam się jednak, że Dimitry tu przyjdzie i mnie ugryzie...
Kroki zbliżały się coraz bardziej. Zamknęłam oczy i zacisnęłam pięści. 
Bałam się. Teraz już czułam na sobie czyjś wzrok.
- Litości, błagam... - wyszeptałam drżąc lekko.
- Sinead, to ja - usłyszałam głos Astarotha - ...Przyszedł również Irael, nie martw się, wyciągniemy cię stąd... - przyklęknął obok mnie i zaczął mnie rozwiązywać.
Spojrzałam na Astarotha z wdzięcznością. Kantem oka przyglądałam się Iraelowi, który cały czas bacznie obserwował otoczenie.
- Pospieszcie się... - szepnął.
Nagle za nim ujrzałam Dimitriego, którego oczy lśniły czerwienią.
- UWAŻAJ! - krzyknęłam niemal rzucając się w obłędzie na Astarotha. Miałam wrażenie, że Dimitry zaraz zacznie hipnotyzować.
Irael obejrzał się szybko za siebie i nim wampir wbił kły w jego ciało odskoczył. Wtedy Dimitry porwał z jednej ze ścian co prawda z lekka zardzewiały, ale ostry miecz i puścił się z nim w stronę Iraela.
- Mary zostanie ze mną!!! - zawołał wściekły.
- To nie jest Mary! Mary już od dawna nie żyje... - wciął się Astaroth przytrzymując mnie.
Widać wyczuł, że mogę zaraz się zerwać i jeszcze przypadkiem dostać pod ostrze Dimitriego.
- Przestań! - wołałam do wampira - Przestań!
On jednak mnie nie słuchał. Przyparł Iraela do jednej ze ścian i rozpoczął swoje sztuczki.
Widziałam w jego oczach hipnozę. Astaroth zakrył mi dłonią oczy, bym nie była poddana działaniu mocy Dimitriego.
- Pomóż mu... - szepnęłam roztrzęsiona - ...On chce zabić Iraela...
Nagle usłyszałam dziki ryk Iraela który zamroczony został boleśnie zraniony mieczem.
Bałam się... Jestem głupia... Czemu przeze mnie wszyscy zawsze mają problemy?

< Irael? >

Od Ismaela do Davosa "Bezsenna noc" cd.

Przyzwyczaił się do długiego nocnego czuwania. Lubił przecież noc. Nie było więc inaczej i teraz. Siedział z nosem w księgach, dla wygody rozkładając wszelkie inne pergaminy, świecy i składniki na podłodze. Szeptał co chwilę jakieś zaklęcia, sprawdzając ich skuteczność i ewentualnie przekształcał niektóre ich znaczenia. Potrzebował przygotować swoim uczniom kilka użytecznych sztuczek, które odpowiednio wykorzystane mogły czasem uratować życie…szczególnie w obliczu zbliżającej się zimy, która jak wiedział nie będzie należała do łagodnych. Delikatny magiczny alarm ogłosił, że ma gościa. W oknie dostrzegł postać przywódcy wioski. Miał ze sobą swego synka, opatulonego z każdej strony kocykiem, sam zaś nieco zbyt chłodno ubrany, jak na te porę roku. Wstał pospiesznie i wpuścił elfa do środka. Podrzucił jeszcze kilka szczap do kominka i podał parujący napar z ziół, który ostatnio mu posmakował, a który przyniosła mu niedawno Deschen.
Spoglądał na Davosa z uśmiechem i choć ten także posłał mu ten sam wyraz, to dostrzegał skrywany smutek...a może niepokój? Wahanie przy odpowiedzi na jego „O co chodzi, Davosie?” tylko potwierdziło jego przeczucia. Przywódca nad czymś głęboko się zastanawiał. Coś go męczyło.
- Nie mogłem spać, nie mam co ze sobą zrobić. 
Oho…czyli nawet jego dopadały wątpliwości? Kiedy spotkał go po raz pierwszy, odniósł wrażenie, jest to osoba nieugięta, niepodatna na wątpliwości. Czuł przez to pewien dystans. I nie chodziło o to, że go nie lubiał. Wręcz odwrotnie, były to cechy, które niezmiernie cenił, wiedział bowiem, że na kimś takim można zawsze polegać, ale przez swoją „doskonałość” niczym jakiegoś bóstwa, czuł przepaść. Sam bowiem bardzo często miewał wątpliwości i choć zawsze starał się znajdować rozwiązanie, a swoje wahania pozostawiał tylko w myślach, nie uznawał się za tak wartościowego, czy godnego uznania jak Davos. Słowa więc jakie wypowiedział w dziwny sposób zmniejszyły wspomniany dystans.
- Wiem, jak to jest. Na mnie też tak działają te wszystkie wyprawy, przygotowania i tak dalej – elf pokiwał głową zamyślony.
- Tak, dokładnie.
- Szczególnie – dodałem kontynuując wypowiedź – że wszelkie te przygotowania, każda informacja, czy decyzja musi przejść przez twój dom…- elf znowu pokiwał głowa i nieco kwaśno uśmiechnął się.
- Czasami mam wrażenie, że zamiast jednego dziecka – tu spojrzał na śpiącego synka – mam ich cała wioskę – uśmiechnął się znowu – choć chyba z Caelerianem nie mam tylu problemów, co z niektórymi.
Zawtórowałem mu ze śmiechem. 
- Najdziwniejsze, że i ja chyba podobnie traktuje moich uczniów…może nie jest to, aż tak wielka odpowiedzialność, jaka Ty z Amina dzierżycie na swoich barkach, ale – tu spojrzałem na niego porozumiewawczo – chyba doskonale Cię rozumiem.
W oczach Davosa pojawił się jakby błysk. Ciekawe, czy z kimkolwiek prócz Aminy rozmawiał o swoich kłopotach.
- I jak w tym wszystkim się Ty odnajdujesz? – podjął rozmowę.
- Ja? – zastanowił się nad odpowiedzią – częściowo, pomaga mi w tym Deschen – mrugnąłem przy tym do przywódcy, a ten zaśmiał się krótko – często też pozwalam sobie na spotkania z bratem…mimo, że z niego mocno odludne stworzenie – tu pokręcił głową – to rozumie mnie, jak mało kto. Czasem też potrzeba mi samotności…- spojrzałem na elfa mrużąc oczy – powiedz mi Davosie, kiedy Ty miałeś taka chwile dla siebie? Wiem, że wilka radością jest mieć kogoś bliskiego, rodzinę…ale każdemu trzeba trochę odsapnięcia od wszystkiego, takiej...chwili dla siebie… Jeśli rozumiesz o co mi chodzi – dodałem przeglądając się jego zatroskanej twarzy.

<Davos?>

Od Eller do towarzyszy wyprawy "Szpiegowska podróż życia" cd.

Było jeszcze szaro, lecz księżyc dawno się schował, a horyzont już jaśniał. Niski, kamienny szeroki murek był dla mnie dość wygodnym miejscem na drzemkę, zwłaszcza że za poduszkę robiły mi kolana Dihrena. Otworzyłam jedno oko. Błękitne oczy elfa śledziły uważnie poruszenia giętkich brzozowych gałązek na lekkim wietrze. Wyprostowałam się. 
- Jeszcze nie przyszli? – zapytałam, choć było to zbędne. 
- Nie. – Był wyraźnie smętny.
- Co się stało? – kolejne niepotrzebne pytanie dla podtrzymania nikłej rozmowy.
- Przecież wiesz – mruknął nie patrząc nam nie. – Ciągle się mijamy – dodał, gdy ja milczałam.
Z głośnym westchnięciem objęłam kolana i oparłam na nich brodę. 
- Ja wracam, ty wyjeżdżasz , ty masz dzień wolny, ja mam służbę, to bez sensu – mówił dalej. 
- Takie życie – mruknęłam, przytulając policzek do jego ramienia. Nawet nie drgnął. – Dihren. – Zero reakcji.- Dihren, spójrz na mnie. 
- Idą. –Powiedział. Wstał i już myślałam, że tak po prostu odejdzie, ale zawrócił, ucałował mnie w policzek i wyszeptał szybko: - Trzymaj się z dala od kłótni, nie próbuj dowodzić, bo cała wina spadać będzie na ciebie. Nie daj sobą pomiatać i taktować się jak dziecko, bo dawno nim nie jesteś. Żegnaj – Zanim coś odpowiedziałam, zniknął wśród splątanych brzozowych gałęzi, a ja nie byłam pewna, czy widzę ich pasiaste pnie, czy może cień elfa i jego śnieżne włosy. 
- Co się tak patrzysz? - mruknęła Amersau, która właśnie podeszła od tyłu.
- Bo oczy mam.
***
Pierwszy dzień podróży minął. Czy byłam z niego zadowolona? Nie. Wyraźnie było widać, że cała trójka spiera się niemo o przewodnictwo, które i tak należy do Lidii. Też bym podważała jej technikę, gdyby nie to, że nikt nie traktował mnie poważnie. Przecież w ich mniemaniu byłam jeszcze dzieckiem! Mimo wszystko wyobrażałam sobie większą dokładność i szczegółowość podróży. Warty, badanie terenu, zwiady… A my po prostu dążymy do potencjalnego celu. Mimo wszystko staram się tylko potulnie przytakiwać, kiedy trzeba i podążać za resztą. Wszystko wyjdzie w praniu. 
W milczeniu stukałam łyżką w drewnianą miseczkę bez mniejszej ochoty na gulasz, choć trzeba przyznać, że był smaczny. Sama nie umiałam gotować. Ciszę przerwał Archibald:
- Więc? Zdecydowałyście się co do podróży?
- To chyba jasne – nie znajdziemy lepszego pomysłu - odpowiedziała Lidia.
- A mogę zmienić postać i podróżować jako wasze zwierzątko, czy coś? – To pytanie z mojej strony było błędem, bo Amersau d razu wyniuchała w nim podstęp. 
- O nie, moja droga! – zdenerwowała się. – Jak mamy się ośmieszać w jakichś durnych lnianych kieckach, które przypominają worek, to wszystkie trzy! Nie wymigasz się! 
- Dobra, dobra. – Uniosłam dłonie w poddańczym geście. – Nie gorączkuj się…
Wstałam od ogniska. Właściwie nie powinniśmy go rozpalać, bo narażamy się na potencjalne wykrycie. 
Odwiązałam Aurum od drzewa. 
Dziękuję –powiedziała. 
- Proszę bardzo – mruknęłam. 
- Co ty robisz? – zdziwił się Archibald.
- Odwiązuję Złotą – zawsze puszczam ja wolno, nie jest przyzwyczajona do sznurków i uprzęży, dlatego jeżdżę też na oklep – wyjaśniłam spokojnie. Nieśpiesznym kłusem klacz oddalała się coraz bardziej od ogniska i nikła wśród cieni drzew. 
- Nie powstrzymasz jej? - zapytał elf.
- Wróci – mruknęłam. Wzięłam swoją torbę podróżną, zwinęłam jej rączkę i poza kręgiem ognia ułożyłam się między dwoma ogromnymi korzeniami i zapadłam w lekki sen. 
Obudził mnie miękki dotyk na policzku. Otworzyłam oczy, ale wszystko inne zasłaniały mi chrapy Aurum.
- Co się stało? – szepnęłam. Ognisko już dogasło, a księżyc zaszedł i nie przeświecał już przez splątane gałęzie nad nami. 
Mniemam – powiedziała- że ktoś powinien trzymać wartę. 
- Co…? – spytałam zaspana. – Nikogo nie wystawili?
Nieodpowiedzialni… Czują się zbyt bezpiecznie. Warknęłam zdenerwowana, już się podnosząc.
Jeśli chcesz, mogę pilnować obozowiska do świtu i obudzić cię, jeśli coś się stanie – zaoferowała się klacz, której karmelowa sierść w ciemności przybierała niezwykły odcień szarości. W jej głosie pobrzmiewała wyraźna niechęć.
- Łaski bez, kochana – mruknęłam.
Zmieniłam postać i jako śnieżna sowa wzleciałam na najwyższą gałąź sosny , pod którą spałam. Latanie zawsze było dla mnie trochę dziwne, szybko się nim męczyłam. Mimo wszystko, by nie zasnąć, co jakiś czas okrążałam najbliższą okolicę, wypatrując czegoś podejrzanego, do pierwszego brzasku nic jednak nie dostrzegłam. 
Zleciałam na ziemię, lądując miękko na własnych stopach. Z czystej próżności i lenistwa nikogo nie obudziłam. Skoro całą noc czatowałam… dobra, to nie była cała noc. Może ze cztery godziny nad ranem. Mniejsza – Warta zwykle trwa od godziny do dwóch. Zasłużyłam na jeszcze godzinną drzemkę. 

Dobra, wstałam o wiele później. A raczej zostałam obudzona. Nade mną wisiały trzy wściekłe osoby. Słońce stało już wysoko, ale moi towarzysze skutecznie je zasłaniali.
- Dzień dobry. Mamy dziś piątek trzynastego, że takie miny porobiliście? - powitałam ich.
- Włóż to. – Lidia rzuciła mi jakąś burozieloną tkaninę. Usiadłam skrzyżnie i rozpostarłam to coś, co okazało się dosyć skromną suknią o chaftowanych, szerokich rękawach. Do tego szal o trochę intensywniejszym kolorze i dziwne pantofle. 
- Mam to założyć? – Uniosłam brew. 
- A myślałaś, że w czym chodzą kupieckie córki? Ciesz się, że jako wyrozumiała matka oszczędziłam ci gorsetu – Powiedziała Ama. 
- Skąd to macie? – zadałam kolejne pytanie. 
- Nie mogliśmy cię dobudzić, więc sami wybraliśmy się na… zakupy. – Archibald wzruszył ramionami. 
- Zakupy, tak? Nie widziałam tu żadnego miejsca, w którym można by je zrobić, kiedy całą noc patrolowałam teren, bo nikt nie raczył wystawić warty. – A co tam, podkoloryzuję trochę historyjkę. 
- Warta była niepotrzebna, ale miło, że się tym zajęłaś. – Powiedziała ugodowo Lidia. – Ruszamy?
- Miło – parsknęłam. – Niemiło by za to było, gdyby ktoś przez sen poderżnął nam gardła. Ten wczorajszy napad na pewno nie był przypadkowy… 
- Mówiłaś coś? – zapytała ze znaczącym spojrzeniem, poprawiając jasne włosy. 
- Nie, nic… 

< Kto teraz? Lidia? Jestem ciekawa, skąd wzięliście stroje xD>

Od Davosa "Bezsenna noc"

Noc. Cicha, spokojna...
Calerian śpi, Amina jest na przejażdżce z Navierą. 
Co mam ze sobą zrobić? Nie chce mi się spać... 
Wziąłem synka do wózka i wyszliśmy. On, opatulony cieplutkim kocykiem nie poczuł chłodu nocy, jednak ja cicho jęknąłem w duchu, że nie ubrałem się cieplej. Zwykła szarawa tunika z długim rękawem, włosy związane rzemykiem, spodnie w kolorze przetartej, ciemnej zieleni oraz buty z brązowego zamszu. No tak, przecież to ostatnie dni jesieni, pora, by zmienić swoją garderobę. 
Postanowiłem ruszyć wzdłuż traktu, przysypanego kolorowymi liśćmi. Minąłem jeziorko, miejsce do polowań, plac ćwiczeń wojowników, aż w końcu dotarłem do miejsca, gdzie odbywała się nasza impreza. Wygrana wojna... Transparent "Wygraliśmy!" z poplątanych gałęzi, ozdobiony gałązkami bukszpanu, nadal wisiał na drzewie przy domku Ismaela, a przy jego tylnej ścianie stał wciąż niewytarty stół.
W domku paliło się światło. Podjechałem bliżej w wózkiem. Calerian uśmiechnął się przez sen. 
W środku Ismael siedział na podłodze i studiował księgę magii. Przygotowywał się do zimy, do tego jak zorganizować swoim uczniom najgorszą porę roku. Tu, gdzie mieszkamy, zima jest wyjątkowo sroga, zamiecie i wichury wciąż nasilają się, a mróz ścina wszystko w kamień. 
No więc Ismael, gdy tylko mnie zobaczył, wstał i wpuścił do środka. Usiadłem niedaleko kominka, by siebie i synka troszkę ogrzać, jednak po tak długim spacerze nie odczuwałem już tego chłodu. 
 - O co chodzi, Davosie? - zapytał pogodnym, aczkolwiek zmęczonym już głosem. 
Zastanowiłem się nad odpowiedzią.
 - Nie mogłem spać, nie mam co ze sobą zrobić. 
Na jego twarzy pojawił się wyraz zrozumienia. 
 - Wiem, jak to jest. Na mnie też tak działają te wszystkie wyprawy, przygotowania i tak dalej.
 - Tak, dokładnie. 

<Ismael? :)>

Od Iriaela do Sinead "Uwięziona w wampirzym zamczysku" cd.

Zerwał się ciężko dysząc. Ledwie mógł oddychać, a serce łomotało mu jak szalone. Poczuł to przeraźliwe zimno, które oplatało jego ramiona niczym martwa kochanka. Poderwał się z posłania i rozglądał się rozkojarzony, próbując ukoić nerwy, jednak spokój nie chciał przyjść. Słyszał uparte wołanie i płacz. Skąd? Gdzie? Od kogo? I czemu było to związane z „nimi”?.
Iriael miał mieć właśnie jedną z tych niewielu nocy, która przespać miał u siebie a nie na polu patrolowym. Nie wyszło, bardzo nie wyszło, a teraz stał przed drzwiami wpatrując się w ciemność. Oddech już mu się uspokoił, ale łomotanie serca nie ustało. Czuł zagrożenie, zupełnie jak wtedy, gdy zaatakowali Ismaela. Skupił się i posłał myśl do brata informując gdzie idzie. Zebrał pospiesznie miecz i ruszył w ciemność. Poruszał się sprawnie nawet pod postacią naturalną, dlatego bez problemu dostrzegł dwie istoty, które pędem przemykały przed nim. Widział w blasku księżyca doskonale kto to taki – Astaroth i jednorożec, ale nie należał do niego. O co chodziło? Znowu mu się zagotowała krew na wspomnienia walki z elfem, ale przytłaczający wcześniejszy chłód nie pochodził od niego.
- Astaroth – zdążył krzyknąć, gdy znowu jego ciemna postać mignęła mu przed oczyma. Elf zahamował gwałtownie i odwrócił się. Spoglądał nieprzytomnie, zupełnie jakby był we śnie.
- Chodź, mają ją – wydusił tylko i wskazał na niespokojnego jednorożca, który co chwilę wierzgał i deptał ziemię. Po chwili pojawił się kolejny jednorożec, ciemny niczym sama noc, który wyminął pierwszego i stanął tuz obok Astartha. Ten wyciągnął rękę i jakby się uspokoił.
- Kto ma kogo – syknąłem, przywołując jednocześnie Arienherę.
Elf odwrócił się do mnie wskakując na swego rogatego przyjaciela.
- Sinead, mają ja w zamku – rzucił przez ramię i ruszył.
- Nie czekałem długo, gdy dotarła Arienhera i popędziliśmy za pozostałymi. Przerażające przeczucia sprawdziły się. Szkarłat czerwonych liści lśnił w blasku księżyca niemal złowieszczo zapowiadając wejście na tereny „Wampirzego gniazdka”. Na skraju stał Astaroth i jednorożce.
- Jest tam – czarnowłosy elf wskazał w nieokreślonym kierunku, wyraźnie jednak w miejsce, znajdujące się na terenach wampirów. Już miał ruszać, gdy szarpnąłem go za ramie, wstrzymując.
- Chwila…wiesz co tam jest prawda? – elf spojrzał ciężko.
- Ty za to wiesz na pewno…prawda?
- Wiem, dlatego Cię ostrzegam – rzuciłem ostro, nadal mocno zdenerwowany, bynajmniej jego słowami – wytłumacz mi o co chodzi, zanim wdepniemy w większe kłopoty, niż możesz sobie wyobrazić – dodałem już ciszej – Jeśli jest tam ta Sinead, to ja wyciągniemy…tak myślę, ale musisz mi wytłumaczyć o co chodzi. Ja wiem tyle, że znajdują się tam wampiry – a to zawsze jest związane z niebezpieczeństwem….
- Wiem, że wiesz...czuje u Ciebie podobny cień…co tam – spoglądał na mnie ponuro, mierząc mnie wzrokiem. Drgnąłem lekko. Coś wiedział?
- Sam sobie tam nie poradzisz, niezależnie od tego, co sobie o mnie myślisz, chcę pomóc. Jeśli jest tam ktoś z wioski, zrobię wszystko, by pomóc – dodałem jeszcze patrząc tępo w krwistą czerwień liści.
Elf skrzywił się, jakby cos go szarpnęło, spojrzał gdzieś w bok nieprzytomnie.
- Jest tu z nami duch, który mnie zmusił do przyjścia tutaj. Powiedział...a raczej powiedziała, że Sinead jest więziona przez Dimitra.
- Duch? – nie sądziłem, by miał powód teraz do żartów, ale rozejrzałem się wokoło.
- Tak, ma na imię Mary...
- A czemu ten Dimitri trzyma kogoś od nas z wioski? Szczególnie, że…- odkaszlną cicho- wampiry nie mają w zwyczaju trzymać swoich ofiar…- nie patrzyłem mu w oczy, ale elf nie zwrócił uwagi na moje tłumaczenia.
- On myśli, że Sinead to Mary…- elf znowu się skrzywił, po raz kolejny spoglądając gdzieś obok siebie – musimy ruszać…teraz zostawił ją samą, ale niedługo się pojawi obok niej…pośpieszmy się.
- A wiesz…że sa tu jeszcze inne...stworzenia nocy? – powiedziałem spoglądając w mrok.
Astaroth odwrócił się na chwilę i pokręcił głową.
- Inne nas nie dostrzega teraz…Mery nas pilnuje – po czym wskoczył na swego jednorożca i ruszył za niespokojnym Suessem. Innego wyjścia nie było. Ruszyliśmy za nimi.
Noc wydawał się nadzwyczaj cicha. Nie odstępowało mnie oczywiście to przerażające przeczucie o niebezpieczeństwie kryjącym się w mroku obok, ale Astaroth pewnie prowadził, jakby doskonale wiedział gdzie ma iść. Czasem czuł to zimne odczucie, że ktoś im się przygląda, ale trwało zawsze chwilę, by zniknąć niczym rozpływająca się mgła. Stanęli przed ponurą, strzelista budowlą z kamienia. Przypominała zamczysko, ale zdecydowanie już minęły lata jej świetności. Teraz, na wpółupadła budowla przypominała raczej siedzibę strzyg…choć niedaleko było od prawdy.
Stąpający w miejscu, nerwowy Suess niemal tańczył przy ciemnym wejściu, otwartym na całej długości. Widać właściciel nie obawiał się intruzów. Iriael westchną ciężko i wszedł za pozostałymi w ciemność wampirzego zamku. W mroku znowu usłyszał łaknie.

<Sinead, kontynuuj>

Od Sinead "Uwięziona w wampirzym zamczysku"

Noc... Cicha i spokojna... Lubię takie. Wdrapałam się na dach mojego domku i położyłam się na nim wpatrując się w księżyc, który był w pełni. To było piękne zjawisko. Nikt nie może zaprzeczyć.
Po chwili podniosłam się jednak i zaczęłam śpiewać pewną piosenkę. Znałam ją jeszcze z dzieciństwa. Zawsze przywoływała tyle wspomnień... Ożywiała uczucia...


Gdy śpiewałam odnosiłam wrażenie, że jakby księżyc malał pod wpływem mojego głosu. Spojrzałam w dół. Był tam Suess, do którego uśmiechnęłam się ciepło. Z dachu wskoczyłam mu na grzbiet i pojechałam na nim do Wampirzego ''Gniazdka''. Byłam ciekawa co tam jest. 
Już niedawno tam byłam w poszukiwaniu roślin na ozdobę mojego domku.
Od Suessa słyszałam, że mieszkają tam najwięksi wrogowie elfów i mało kto się tam z tego względu zapuszcza. Ja się jednak tym nie przejmowałam. Już od dawna nie traktuję takich miejsc jako zagrożenie. Dorastałam w takich warunkach...
Nie sądzę więc, że powinno mi się coś stać, lecz także idąc w takie miejsca nie jestem pewna, czy wrócę żywa... Czy w ogóle wrócę.
Po krótkim czasie byłam na miejscu. Przełknęłam głośniej ślinę. Ostatni raz byłam tu za dnia, a to co innego niż w nocy. Przeszyłam wzrokiem gęstwinę i gdzieś w oddali spostrzegłam błędne ogniki. Nie wróżyły one nic dobrego. Nawet ja się bałam tych na pozór niewinnie wyglądających zjawisk.
Musiałam co chwila uspokajać Suessa, który chyba też wyczuwał niebezpieczeństwo i zaczął się denerwować. Ostatecznie jednak zapuściliśmy się w głąb lasu.
Cały czas miałam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje.
Jestem do tego przyzwyczajona, lecz tym razem czułam się nieswojo. 
W pewnym momencie zsiadłam z mojego jednorożca. Zobaczyłam, że coś lśni w trawie.
Był to pierścień. Przyglądałam się z zainteresowaniem jemu rubinowemu oczku, gdy nagle poczułam czyjś oddech na ramionach.
Odwróciłam się szybko. Wstrząsnęło mną przerażenie.
To był wampir. Właśnie rzucał się na mnie gdy zrobiłam unik. Jego oczy lśniły szkarłatem, miał bardzo długie kły, a z ust ciekła mu krew.
Nie zniechęcił się po jednym ataku. Zdawał się być odporny na moją magię. Nie wystrzelę w niego kulą energii, bo zabrałoby to mi zbyt wiele sił. W ostateczności wyjęłam klucze rzuciłam nimi o ziemię otwierając otchłanie.
Wydobyła się z nich czarna mgła. Wampira trochę to zamroczyło, lecz mocno mnie uderzył i straciłam przytomność. Tracąc świadomość zauważyłam tylko, jak stwór straszy mojego jednorożca który bezradnie puścił się spłoszony w drogę powrotną do wioski.

***

Gdy się obudziłam byłam związana w pewnym zamczysku.
Otworzyłam oczy i przerażona rozejrzałam się wokół.
Nagle obok mnie pojawił się ten sam wampir, co mnie porwał.
- Nie wyssałem ci krwi... Jeszcze... - uśmiechnął się demonicznie.
- Wypuść mnie... - pisnęłam ze łzami w oczach.
- Nie zrobię tego i nikt cię też nie znajdzie, nie puszczę cię, przypominasz mi Mary... To musisz być ty... - syknął demonicznie przez zęby.
- Ja nie jestem żadną Mary?! Kim jest Mary? - w histerii cofnęłam się w drugi kąt sali.
Wampir się zaśmiał.
- Jestem Dimitry, Mary to moja zmarła narzeczona... Rzekomo zmarła, to musisz być ty, ukrywałaś się przede mną skarbie... - wrzasnął po chwili.
Ciarki mnie po plecach przeszły.
- To nieporozumienie, ja jestem elfką - Sinead...
Dimitry westchnął zażenowany.
- Kłamczucha z ciebie, lepiej się mnie słuchaj, jeśli chcesz żyć... - dźgnął mnie palcem w brzuch i poszedł gdzieś.
Oplotłam ramionami kolana. Czułam się bezradna... Jeśli sprzeciwię mu się niechybnie zginę, a z jednej strony... On powiedział, że i tak mnie nikt nie uratuje. Rozpłakałam się na całego. Nie powinnam chodzić w takie miejsca sama.

***

Tymczasem Suess wpadł do Fiołkowej Doliny. Stawał dęba, cały czas był spanikowany... Zdawało się, jakby wołał o pomoc...

< Czy ktoś zauważył moje zniknięcie? Czy ktoś się o mnie martwi? Czy ktoś mnie uratuje? >

Od Amersau do Archibalda Kaan'a "Strzały" cd.

Podróż zapowiadała się…w sumie, to nie wiedziała jak ma się zapowiadać. Z jednej strony cieszyła się, że uratowano jej tyłek przed nieszczęsną próbą zajmowania się małym elfikiem, a z drugiej strony, nie była nawykła do „tego”, czyli ratowania jej osoby. Swój zacny tyłek i inne części ciała miała w zwyczaju ratować sama. Nie żeby niektórzy nie próbowali…ale zazwyczaj sprowadzało się to do traktowania jej jak bezbronnej „dziewczynki”, która bez „męskiego” ramienia nie jest w stanie niczemu zaradzić… O nie. Poradzi sobie świetnie. Ze wszystkim. I ze wszystkimi, choćby miała przy tym poświęcić siebie…
Drogę w towarzystwie pana Archibalda praktycznie przemilczała. Czasem zdarzyło jej się wydusić kilka uwag, ale nie miała większych chęci do ich kontynuowania. Jej towarzysz też nie był skory do rozmów, choć w duchu lekko się śmiała, prawdopodobnie znając powód takiego zachowania. Zerkała kilka razy na schowaną pod rękawem bransoletę.
Kiedy w końcu zatrzymali się na postój przy niewielkiej polance, ogarnęła ją dziwna melancholia. Dawno nie była w takim nastroju, ale dawno też nie ruszyła swej persony na dłuższą wycieczkę. Archibald rozpalił ognisko za pomocą swojej „magii” – jeśli można to tak nazwać i to za jej drobną, kąśliwą sugestią.
Wpatrywała się więc w ogień, który koił jej nerwy, przywołując na myśl jej kompanię…to ona zazwyczaj bawiła się w rozpalanie ognisk, co mocno bawiło jej najemnicze towarzystwo, w którym długo musiała pracować, by zasłużyć sobie na miano „równej” wartości innych. Przypłaciła to wieloma walkami, nawet bójkami, podpaleniami no i oczywiście pyskówkami. Towarzystwo nauczyło się cenić tak jej umiejętności, jak nieograniczone pole popisowe w językowych sporach…a miała gdzie i na kim się tego uczyć.
Z zamyślenia wyrwało ją pytanie Archibalda.
- Wolisz wziąć pierwszą czy drugą wartę?
Przez chwilę wracała do rzeczywistości, więc głupio zapytała:
- Wartę?
- Jesteśmy na obcym terenie, zamieszkanym przez ludzi. Chyba nie sądziłaś, że możemy ot tak rozłożyć się na widoku, rozpalając na dodatek ognisko – dodał tu swój „uroczy” uśmiech pełen obeznania – Więc?
Zapewne wziął ją za żółtodzioba, który nigdy, bądź rzadko nocuje pod gołym niebem i nie rozumie sensu i znaczenia wart. Prawie warknęła zdenerwowana, tym razem pomstując własnej głupocie i zamyśleniu. Odwróciłam się więc do niego plecami i burknęłam poirytowana, by obudził ją na druga wartę.
Przez dłuższy czas nie mogła niestety zasnąć, wsłuchiwała się więc w trzaskanie ognia i krzątanie elfa. Kiedy w końcu sen zaczął przychodzić poczuła delikatne mrowienie w palcach. No tak. Eller i Mortimer się budzą. Stłumiła lekki śmiech. Stworki dostrzegły ją w końcu i wdały się w długa dyskusję. Denerwowały się, że nie mam odpowiedniej ochrony i zaczęły kombinować, by nie wezwać „wsparcia”. O nie…Posłałam więc im śpieszne „Nie ważyć mi się tego robić, bo wam łebki z rączkami pozamieniam miejscami” i w końcu się uspokoiły. Były tym faktem niezadowolone, ale wiedziała, że za żadne skarby nie sprzeciwią się jej. W końcu zasnęła.
Szturchanie w ramię szybko poderwało ją do rzeczywistości. Wstała szybko, by zająć miejsce przy ognisku. Humor nieco się poprawił więc rzuciłam uwagę na temat poczynań Eller i Mortimera, choć wiedziałam jakiej spodziewać się odpowiedzi. Archibald wkrótce zapadł w sen, a ja przywołałam oba golemy do siebie. Śpiesznie przydreptały do ogniska. Pozwoliłam im wejść w środek ogni, by rozgrzały się nieco, a te z radością przyjęły taki podarunek. Zdały mi w tym czasie relację z poprzedniej nocy, więc bałam się czy moje stłumione śmiechy nie obudzą mego towarzysza. Ten jednak spał jak kamień. Zdecydowanie widać potrzebował snu. No cóż, łaskawie przykazała małym golemom, by interesowały się swoim nowym „przyjacielem” tylko na jej wyraźne polecenie. Co dziwne, nawet go polubiły, choć „nie był tak ciepły jak Amersau”, jak to wspominała Eller. Zerknęła na leżąca postać elfa. Wyczuwała w nim moc ognia, której nie wykorzystywał, i która drzemała w nim „rozbawiona”. Gdyby zaczął się starać i jej używać, stałby się dla golemów „cieplejszy”.
Dalsza część nocy minęła spokojnie, czasem wysyłała magmowe stworki, by sprawdziły ewentualne szmery, ale nic poważnego nie wydarzyło się. Kiedy w końcu słońce łaskawie wzeszło, zbudziła śpiącego elfa i szybo ruszyli w dalszą drogę. Oczywiście w trakcie podróży upierdliwy człowiek, który stał na straży rozklekotanego mostu, musiał szarpnąć znowu jej nerwami. Wiedziała doskonale, że przejście przez most nie było warte nawet połowy tego co mieli zapłacić. Zawsze tu zdzierali z elfów…I już miała uporać się z problemem, gdy wtrącił się Archibald…”Bogowie, czemu?!”. Wstrzymała się jednak przed dalszymi zamierzeniami widząc zaciętość na twarzy elfa. „O co mu chodziło? Przecież nie zabiłaby tego...tego…człowieka”.
Rzucała więc tylko gniewne spojrzenia i burczała pod nosem niezadowolona, ale nie oddała całkowicie pola. Mruknęła pośród przekleństwa kilka prostych słów, które skrystalizowały się w formie małych płomyków pod stopami żołnierza…może przynajmniej tańczyć się nauczy. Nie sądziła, aby Archibald dostrzegł jej zabieg, bo śpiesznie oddalał się od miejsca, bojąc się chyba, że zawrócę i jednak dokonam dzieła. Przemknęło mi to wcześniej przez myśl, ale teraz czuła tylko maleńką, złośliwą satysfakcję.
Prze jakiś czas jechaliśmy nadal otwartym polem, ale na horyzoncie pojawił się zarys pasma leśnego. Pamiętała te tereny. Słońce chyliło się już ku zachodowi, a ciemnoczerwone promienie oświetlały drogę. Podjechałam bliżej.
- Mamy zamiar wjechać znowu w las? I tam zatrzymać się na noc? – elf spojrzał na nią z pobłażliwym uśmiechem.
- A myślisz, że ktoś tu nas przyjmie z otwartymi rękami pod dach?...Jeszcze coś Ci się nie spodoba i zaczniesz załatwiać sprawy „po swojemu” – dodał zgryźliwie, chyba nadal niezadowolony po wcześniejszym incydencie. Zmierzyłam go ciężkim spojrzeniem, ale tym razem nie podjęłam kłótni.
- Nikt nas nie musi pod dach przyjmować, sami się przyjmiemy – odwróciłam się nieco w siodle wskazując ręką fragment lasu – tam, przy tej części lasu, za tymi pagórkami znajduje się opuszczona baszta. Może nie ma tam nikogo, kto by nas przyjął, ale ściany budowli ochronią nas przed chłodem i ewentualnymi gośćmi… - elf spojrzał na mnie, wyraźnie zaskoczony.
- Skąd wiesz?
- Bo tu już byłam – burknęłam i skierowałam Eintore we wskazane miejsce. Elf powoli ruszył za mną, nie rzucając tym razem żadnej uwagi.
Na miejsce dojechaliśmy, kiedy ostatnie promienie słońca znikały na horyzoncie. Stara baszta była zdecydowanie nieużywana, przynajmniej w teorii, bo jak wiedziała, stanowiła miejsce postoju wielu podróżnych. Grube mury w wielu miejscach były omszałe, czasem nadkruszone przez zęby czasu. Nadal jednak zachowywała swoją siłę i stała twardo opierając się upadkowi. Rozkulbaczyliśmy jednorożce i wprowadziliśmy je pod zadaszenie, które tworzyło prowizoryczną stajnię.
Ognisko rozpaliliśmy w środku na funkcjonalnym jeszcze kominku, znowu pozwoliłam, by to Archibald zajął się jego roznieceniem, sama przygotowałam prosty gulasz z suszonych kawałków mięsa i kilku ziół, które dostała na samym początku od Thei.
Usiedliśmy w końcu, by zjeść w milczeniu ciepły posiłek. Elf skończył pierwszy i spoglądał dziwnie to na mnie, to na ogień.
- Jutro koło popołudnia dotrzemy do wioski Furah. Tam będziesz mogła zakupić strzały. Ja ruszę dalej…będziesz wiedziała jak wrócić? – rzucił ze złośliwą troską. 
Spojrzałam na niego mrużąc oczy.
- Nie. Zgubię się po drodze kilka razy, pozwolę się zabić strażnikom mostów, a potem stanę się duchem i będę straszyć w okolicznych basztach – posłałam mu krzywy uśmiech. Elf też się skrzywił, ale zaraz odwzajemnił uśmiech.
- Mam nadzieję, że zdążysz, jak będę wracał…za cicho by tu było bez Twoich uwag.
Prychnęłam tylko i wróciłam do siorbania swojej zupy.
- Znowu mam brać pierwszą wartę? – rzucił po chwili. 
- Nie, tym razem ja będę pierwsza, choć tutaj nie trzeba się tak niepokoić intruzami – dodałam zgryźliwie. 
Elf mrukną tylko i po chwili ułożył się niedaleko kominka. Sama poszłam do jednorożców, rzuciłam im kilka jabłek do pogryzania, wyszczotkowałam oba, choć Lascar Archibalda kilka razy skubnął mnie w ramię. Złośliwa istota…pasował do właściciela. Wróciłam do środka i wyciągnęłam nieukończone projekty golemów. Praca pochłonęła mnie na tyle mocno, że nawet nie zauważyłam, kiedy dwa małe stworki radośnie przydreptały do mnie próbując zajrzeć mi przez ramię, do tego wdrapując się po plecach lub nogawce. Ofuknęłam je tylko i rzuciłam im jeden ze wcześniejszych projektów. Eller i Mortimer migiem się do niego dorwały, usiadły w kąciku i z zapałem zaczęły badać podarunek. No…Archibaldzie, prześpisz chyba spokojnie kolejną noc.Wróciłam do pracy, czasem tylko zerkając na wejście, albo okno, przez które sączył się blask półksiężyca. Jakieś 2 godziny przed świtem wróciło mi poczucie czasu i senność. Zgarnęłam szybko swoje pergaminy i szturchnęłam w ramię nadal twardo śpiącego elfa. Zerwał się jak oparzony rozglądając się wokoło.
- Twoja kolej – rzuciłam i sama ułożyłam się do snu, nie czekając na odpowiedź. Tylko przez chwile słyszałam jak przysiadał do ogniska, potem sen ogarnął mnie w swoich ramionach. I wydawać się mogło, że tylko zdążyłam zasnąć, a zaraz poczułam rękę na swoim ramieniu.
- Trzeba ruszać – usłyszała od elfa, więc powoli wstała, by przygotować się do drogi.

<Archibaldzie, Twoja tura :)>

sobota, 21 września 2013

Od Elinor "Czy to już teraz?"

Parę miesięcy po zajściu w ciąże dziwnie się poczułam. Zawiadomiłam o tym natychmiast Mo, który bardzo się tym przejął. 
Kiedy tylko zauważyłam wyraz zatroskania,który wykwitł na jego twarzy, powiedziałam z trudem, aby go uspokoić:
- Może urodzi się wcześniak.
- Pojadę lepiej po lekarza. - Oznajmił i pobiegł jak najszybciej w stronę Abbacusa, swojego jednorożca. Wskoczył na jego grzbiet i ruszył galopem. Po upływie około godziny wrócił w towarzystwie Fenrisa.

<Fenris, odpisz proszę>

Od Augusta "Wojenne spotkanie po latach" cd.

Odetchnąłem z ulgą gdy dowiedziałem się że to była strzała usypiająca.
Wiziąłem ją na ręce, zaniosłem do łaski która była w pobliżu nie przestanę się dowiadywać kto wystrzelił. Czy ktoś z mojego poprzedniego plemienia, czy z jej wioski. Siedziałem zmianę rozmyślałem nad wszystkim po paru minutach obudziła się tłumaczyłem jej co się stało podziękowałam mi. Zaczęliśmy rozmawiać pytałem jej się czy nie przysporzyłem jej problemów. nie odpowiedziała tylko spojrzała ponuro na ziemię objąłem ją ramieniem i spojrzeliśmy sobie oczy przytuliłem. Ja do siebie i pocieszałem ja. to paru minutach rozmowy postanowiliśmy wrócić do wioski okazało się że już po wojnie aqua cieszyłem się że jej wioska wygrała i nikt z jej wioski nie zginął. Opowiedzieliśmy całą historię Aminie, która wysłuchawszy rozmowę przyjęła mnie do wioski. zatrzymałem się u Aquy w domu. I to cała historia.

Od Augusta do Aquy "Wojenne spotkanie po latach" cd.

Po krótkiej chwili patrzenia w oczy przybliżyliśmy się do siebie, jeszcze raz spojrzała mi w oczy, potem na usta, nasze nosy się dotknęły, aż w końcu połączyły. Miała delikatne i ciepłe usta, objęła mnie za szyję a ja ręką delikatnie poruszałem po jej plecach. nasz pocałunek nie trwał długo, a szkoda bo ona naprawdę świetnie całuje. Spojrzała na mnie z zawstydzeniem w oczach a moje ręce zsunęły się po jej gładkich ramionach na dłonie. Znów po chwili pościłem jej ręce bo nie ciałem aby czuła się niepewnie. Zaczęliśmy rozmawiać o tym co tu robię,.. jak by to co przed chwilą się zdarzyło nie miało miejsca. wyraźnie była zawstydzona. Opowiedziałem jej całą historię. Zapomnieliśmy o Bożym świecie. Po trzech minutach rozmowy ujrzałem dwóch elfów. Jeden z nich, elf właśnie miał zadać mi cios mieczem, lecz... w ostatniej chwili wstawiła się przede mnie Aqua, wtedy przygalopowała elfka na koniu. Kazała jej się odsunąć albo mnie zabić. Jak miała zabić kogoś kogo znała z przeszłości? swego przyjaciela? kogoś, oprócz jej siostry był jej najbliższy? Wystraszona spojrzała na elfów i ostro zaprotestowała,,NIE!!" była zbyt zaskoczona tymi wydarzeniami aby wydusić coś z siebie więcej ja nie chciałem się wtrącać bo nie wiedziałem kto to dla niej jest. i nie chciałem stworzyć jej dodatkowych kłopotów. Korzystając z ich zaskoczenia, chwyciła mnie za rękę i usiekliśmy. Na szczęście nas nie gonili. Po chwili ucieczki dostała strzałą. Zlękłem się lecz zachowałem zimną krew. 

CDN.

Od Aquy do Augusta "Wojenne spotkanie po latach" cd.

A więc zaczeliśmy pojedynek.
Walczyliśmy równie dobrze, lecz po paru minutach zaczął mieć przewagę gdyż byłam trochę zmęczona obroną wioski, a on ani trochę.
traciłam przewagę. denerwowałam się, że wygra, zabije mnie i dostanie się do wioski. w końcu wytrącił mi laskę z rąk. zanim zdążyłam uciec zablokował mi z tyłu ręce z tyłu i przyparł do siebie, nie miałam jak uciec. Patrzyliśmy sobie w oczy przez dłuższą chwilę. Schylił się nad moją twarzą i tusz nad moimi oczami z uśmiechem powiedział: 
 - Poznajesz mnie Aquo? - I w tej chwili go poznałam zmienił się. puścił kij uwalniając mi ręce ale trzymał mnie za plecy blisko siebie. Po chwili patrzenia mu w oczy,... 

<August dokończy>

Od Augusta "Wojenne spotkanie po latach"

Odmówiłem a on zawiódł się na mnie powinien mnie ściąć ale nie zrobiłby tego jestem jego jedynym synem. pozwolił mi odejść.
Błąkałem się po lesie nie miałem co z sobą począć, ujrzałem kilkoro elfów chciałem ich zawołać poprosić o schronienie a tu jedna z elfke która mnie zauważyła pogalopowała w moją stronę z laską i odwagą w dłoni a w oczach miała spokój. Prawie w ostatniej chwili poznałem że to moja przyjaciółka, dawna przyjaciółka z przed 50 lat. Dużo się zmieniła. Wypiękniała, stała się odważna, szlachetna, spokojna, świetnie czarowała... można by wymieniać bez końca. wycelowała lecz nie trafiła bo się schyliłem. aby nie spróbowała ponownie przemówiłem w myślach do jej konia który się wystraszył i stanął dęba. ona spadła z konia gdy wstałem wystraszyła się że chcę ją zabić. Odepchnęła mnie nogą, chwyciła kij i błyskawicznie wstała gotowa do ataku, ja także błyskawicznie chwyciłem kij i zaczęliśmy pojedynek...

<Aqua dokończy>

piątek, 20 września 2013

Od Archibalda Kaan'a do Amersau "Strzały" cd.

Ruszyliśmy.
Jechaliśmy kłusem drogą prowadzącą na wschód. Najbliższą wioskę, w której można by dostać strzały, mieliśmy napotkać dopiero za dwa dni. Ja pojadę dalej, Amersau wróci tą samą droga do wioski.
Około południa wyjechaliśmy poza tereny Haany. Poza paroma kąśliwymi uwagami niemal cały czas podróżowaliśmy w milczeniu. Po bezsennej nocy nie byłem w nastroju do rozmowy. Przez pewien czas rozważałem czy by się nie zdrzemnąć w siodle, jednak widząc mierny stopień znajomości terenu przez Amersau wolałem nie ryzykować nadrabiania całego dnia drogi w razie gdyby źle nas pokierowała na jakimś rozstaju.
Kiedy zaczęło szarzeć zatrzymaliśmy się na jakiejś polance by rozbić obóz. Wykorzystując fakt, że nie jestem sam postanowiłem zostawić płonące ognisko przez całą noc. Nazbierałem drewna i wyciągnąłem krzesiwo by podpalić gałązki. Amersau spojrzała na to rozbawiona.
- Czy ty przypadkiem nie jesteś magiem ognia? – zapytała kpiąco – Nie możesz zapalić ogniska magią?
Zmrużyłem oczy i odłożyłem powoli krzesiwo. Nie przepadałem za używaniem magii, jednak nie chciałem dać jej powodu do kpin. Inna sprawa, że faktycznie nie byłem pewien czy magia zadziała. Wziąłem jedną z cieńszych gałązek i zacisnąłem na niej palce. Przywołałem płomienie i czekałem przez chwilę by drewno zajęło się ogniem. Płomienie ślizgały mi się po skórze, nie czyniąc mi jednak szkody. W końcu drewienko podpaliło się na dobre, więc ułożyłem je w ognisku. Gałązki z suchymi igłami, które położyłem w dolnej części stosu drewna natychmiast zajęły się ogniem, podpalając resztę ułożonych patyków.
Zadowolony z efektu mojej pracy spojrzałem triumfalnie na Amersau, jednak ona zapatrzyła się w ogień.
- Wolisz wziąć pierwszą czy drugą wartę? – spytałem, wyrywając ją z rozmyślań. Spojrzała na mnie zaskoczona.
- Wartę?
- Jesteśmy na obcym terenie, zamieszkanym przez ludzi. Chyba nie sądziłaś, że możemy ot tak rozłożyć się na widoku, rozpalając na dodatek ognisko – uśmiechnąłem się pobłażliwie, na co ona zmrużyła gniewnie oczy – Więc?
- Drugą. Obudź mnie jak się zmęczysz – mruknęła, kładąc się na ziemi i owijając szczelniej płaszczem.
Oparłem się o pień, wyciągnąłem foldera, wyciąłem kawałek kory z najbliższego drzewa i zacząłem strugać nieokreślonej formy figurkę. Nie pierwszy raz zarywałem kolejną noc z kolei, jednak w końcu poczułem znużenie. Mniej więcej w tym samym momencie, jakby wyczuwając moje zmęczenie, kamienna bransoleta na mojej ręce zaczęła się nagrzewać i znów rozlała się w Mortimera i Eller. Spojrzałem na stworki ponuro, jednak tak naprawdę w sumie trochę cieszyłem się z ich obecności. Ich bulgotanie nie pozwalało mi zasnąć, a choć tylko bełkotały niezrozumiale zawsze było to jakieś urozmaicenie w cichej i nudnej warcie. Swoim zwyczajem stworzonka zaraz po ukształtowaniu się ruszyły zbadać teren, robiąc przy tym trochę hałasu. Drzewa, trawa i patyki były dla nich jeszcze bardziej interesujące od kubków, które znalazły w mojej kuchni. W pewnym momencie Eller spostrzegła śpiącą Amersau i z wielkim zaaferowaniem zawiadomiła o tym Mo. Oba kamyczki zamarły bulgocząc cicho, jakby się nad czymś zastanawiały. Potem, starając się zachowywać jak najciszej przydreptały do drzewa, które rosło najbliżej mnie i przysiadły opierając się o pień. Co jakiś czas zerkały na mnie, bulgocząc coś między sobą, jednak ogólnie zachowywały się możliwie cicho. Najwyraźniej bardzo starały się nie zbudzić Amersau. Ciekawiło mnie to czy wynikało to ze strachu czy raczej sympatii.
Minęło kolejnych parę godzin i stwierdziłem, że moja towarzyszka dość już się wyspała, a ja sam jestem zbyt zmęczony by pełnić dalej wartę, więc bez skrupułów zbudziłem ją, potrząsając za ramię. Wstała bez protestów, natychmiast wybudzając się ze snu. Uśmiechnęła się widząc kamyczki.
- Mam nadzieję, że Mo i Eller nie przeszkadzali ci w warcie? – zapytała tym swoim uprzejmym, a jednocześnie złośliwym tonem.
- Byli nad wyraz uprzejmi… - mruknąłem, owijając się płaszczem. Szybko zapadłem w głęboki sen
Obudziła mnie niedługo po świcie. Usiadłem zaspany, przecierając dłonią podkrążone oczy. Bransoleta wróciła na mój nadgarstek. Dopiero teraz zrozumiałem, że udało mi się przespać pół nocy bez budzenia przez kamyczki. Najwyraźniej Amersau litościwie powstrzymała Mo i Eller od znęcania się nade mną.
Wstałem i zacząłem zbierać się do drogi. W kwadrans byliśmy gotowi, by ruszać w dalszą podróż. Wskoczyłem na Lascara i wyruszyliśmy.
- Kawy, kawy, królestwo za kawę… - mruknąłem wciąż jeszcze zaspanym głosem.
Po pewnym czasie wyjechaliśmy w końcu z lasu i teraz podróżowaliśmy przez otwarte pola. Około południa dojechaliśmy do rzeki, która była zbyt głęboka i rwąca by przeprawić się przez nią wpław. Podróżowałem tędy nie jeden raz, więc wiedziałem, że w przeciągu dnia drogi od miejsca, w którym staliśmy, nie ma żadnego brodu, przez który moglibyśmy przejść. Jedynym przejściem był wąski most w pobliskiej wiosce. Skierowaliśmy się na południe i jechaliśmy odtąd mając rzekę po lewej stronie, a las po prawej. Po paru godzinach dotarliśmy do mostu.
Zeskoczyłem z konia i skinąłem na Amersau by zrobiła to samo. Most, a raczej kładka była zbyt wąska i słaba by można by bezpiecznie przejechać po niej konno. Kiedy zbliżyliśmy się do przejścia, wyszedł naprzeciw nam uzbrojony człowiek.
- Stać – krzyknął. Przejeżdżałem tędy tak często, że nie zdziwił go widok elfa na jednorożcu. Opłacając należne cło łatwo wykupić spokój w podróży.
- Wstęp jest płatny – kontynuował, spoglądając na nas spod żołnierskiego hełmu.
- Płatny? – Amersau najeżyła się. Westchnąłem ciężko, już wyczuwając problemy - Ile?
Żołnierz zmierzył nas wzrokiem.
- Jak dla was to 50 mirianów. Od każdego.
Wyciągnąłem żądaną sumę i chciałem dać ją człowiekowi, jednak Amersau powstrzymała mnie gniewnym ruchem. Bez porannej kawy nie miałem ochoty ani energii by się sprzeciwiać, więc posłusznie schowałem pieniądze.
- Dlaczego miałabym tyle płacić tylko za to by przejść przez most? – warknęła elfka do żołnierza, a ja przymknąłem oczy. Błagam cię, Amersau, jęknąłem w myślach, nie rób nam problemów.
- Z rozkazu króla został zbudowany, więc i na rozkaz króla będzie pobierana opłata.
- Nie podlegam królowi, ani żadnemu innemu człowiekowi!
- Jesteś, pani, na terenie ludzi, więc i przez ludzi rządzonym. I jak człowiek będziesz sądzona, w razie złamania praw.
Amersau cofnęła się o krok i położyła dłoń na rękojeści szabli, patrząc wyzywająco na żołnierza. Człowiek wyciągnął miecz z pochwy i oparł go czubkiem o ziemię.
- W razie nieuiszczenia zapłaty, będę musiał użyć siły – ostrzegł. Elfka tylko uśmiechnęła się pod nosem, jakby dokładnie tego oczekiwała. Zanim zdążyłem zareagować, lekko przeniosła ciężar na lewą nogę i wyciągnęła szablę. Już chciała brać pierwszy zamach, by wyprowadzić cios, gdy doskoczyłem do niej łapiąc jedną ręką za nadgarstek i ściągając jej szablę w dół. Stanąłem pomiędzy nimi, starając się nie dopuścić do rękoczynów.
- Uspokój się, bo będą problemy – syknąłem do niej, a potem uśmiechnąłem się przepraszająco do żołnierza – Pan wybaczy, już płacimy – wyciągnąłem do niego gotówkę. Zgarnął ją zgrabnie do sakiewki i odszedł na bok, łypiąc na nas spode łba. Nie czekając na reakcję Amersau złapałem konie i przeszedłem przez most. Amersau przydreptała za nami błyskając gniewnie oczami. Jak już zdążyłem zauważyć, niewiele rzeczy irytowało ją tak, jak przerwanie walki.
- Czemu to zrobiłeś? Pokonałabym go bez większego wysiłku! – zawarczała.
- Oczywiście – powiedziałem, wskakując na Lascara – jednak musisz nauczyć się, że nie zawsze trzeba tworzyć sobie niepotrzebne kłopoty. To znaczy, że czasem trzeba ustępować nawet ludziom. Znacznie ułatwia życie.
Amersau wsiadła na Eintore, mrucząc coś o tym, jaki ma stosunek do ułatwiania innym życia i ustępstw na rzecz ludzi. Nie słuchając jej narzekań ruszyłem drogą.

<Amersau, kontynuuj…>

czwartek, 19 września 2013

Od Archibalda Kaan'a do Amersau i pozostałych "Szpiegowska podróż życia" cd.

Można było przeczuwać, że podróż nie pójdzie gładko, jednak i tak byłem zaskoczony napotykając tak dużą grupę ludzi tak blisko Haany. Zaatakowali nas podczas postoju. Niestety nierozważnie zostawiłem półtoraka przy siodle, więc kiedy dwóch zaatakowało bezpośrednio na mnie nie miałem żadnej broni prócz małego foldera, który wydawał się żałośnie krótki w porównaniu z ich szablami. Nie zamierzałem bohatersko i samobójczo nacierać na nich by ochronić pozostałych, więc uskoczyłem w las, by dotrzeć do Lascara. Dopadłszy do konia wyszarpnąłem miecz z pochwy i odwracając się odbiłem pierwsze uderzenie. Natarłem na atakującego, zadając najpierw szerokie płaskie cięcie, potem krótkie z góry. Sparował bez trudu, doskoczyłem więc do niego łapiąc prawą ręką półtoraka w połowie głowni. Stanąłem na palcach, uniosłem ręce wysoko i uderzyłem człowieka rękojeścią w twarz. Nos chrupnął i wybuchł ładną jasną czerwienią. Wojownik zawył i uniósł dłonie ku twarzy. Odskoczyłem, wziąłem zamach i rozorałem jego pierś czystym gładkim cięciem. Oczy mu pociemniały i zanim padł na ziemię był już martwy. I zaraz nadchodzili następni.
Najbliżej mnie było dwóch, którzy przymierzali się do ataku. Zapewne ruszą jednocześnie, jeden zamarkuje cios, a drugi faktycznie zaatakuje. Nie zamierzałem dawać im tej radości, stojąc w miejscu jak owca czekająca na rzeź. Skoczyłem dwa kroki w bok, tak by jeden odgrodził mnie od drugiego i zaatakowałem. Ten był dobry, znacznie lepszy nie poprzedni. Przez chwilę wymienialiśmy proste ciosy, góra, dół, góra, góra, dół, aż w końcu zaatakował na poważnie. Wyprowadził łagodne ciecie po boku, łatwe do sparowania, i w ostatniej chwili podstępnie obniżył ostrze celując w udo. Uskoczyłem, miecz ledwo mnie drasnął. Wyszczerzyłem zęby i natarłem, nie dając mu czasu na odzyskanie równowagi. Ludzie mają znacznie słabszy refleks od nas, więc nawet nad tak dobrym wojownikiem miałem przewagę szybkości. Podbiłem jego miecz i ciąłem nisko, w kolano, uszkadzając staw. Przeniósł ciężar ciała na drugą nogę, zaatakował, jednak zrobiłem unik. Odskoczyłem lekko w bok i kopnąłem go w goleń zdrowej nogi. Trafiłem źle, za wysoko, ale i tak stracił równowagę, podparł się zranioną nogą. Uszkodzone kolano nie wytrzymało, upadł ciężko na ziemię. Dobiłem go ciosem w kark i, widząc dwóch kolejnych, ruszyłem biegiem do reszty elfów. W biegu skoczyłem na jednego z atakujących Lidię, oburącz rozrąbując mu ramię. Zawył, a kiedy elfka przecięła mu tchawicę, wycie przeszło w rzężenie.
Odwróciłem się i razem z Lidią natarliśmy na nadbiegających wojowników. Sparowałem pierwsze trzy ciosy, podbiłem jego miecz przy czwartym i rozorałem mu pierś od lewego uda aż do prawego ramienia. Jęknął i padł. Lidia w tym czasie uporała się ze swoim. Rozejrzałem się. Eller stała kilka metrów od nas dobijając jakiegoś brodatego człowieka, a Amersau… cholera, Amersau zamiast atakować każdego pojedynczo rzuciła się na wszystkich jednocześnie. Warknąłem mimowolnie, bo nie przepadałem za taką bezsensowną bohaterskością, ale cóż poradzić – Amersau prędzej da sobie wypruć flaki niż przyzna się, że potrzebuje pomocy. Ruszyliśmy by jej pomóc. Stała zwrócona do nas plecami w otoczeniu ostatnich sześciu żywych ludzi, dwóch bliżej nas, czterech za nią. Ci bliżsi już spostrzegli, że reszta nie żyje, więc oderwali się od elfki i rzucili się ku nam. Eller, która była bliżej Amersau, szybko uporała się z pierwszym, zaraz potem dołączyła do niej Lidia, zabijając drugiego.
Doskoczyliśmy w trójkę do Amersau i przy wyrównanych siłach bez problemu poradziliśmy sobie z resztą wojowników. Po chwili staliśmy na usłanej trupami polance. Spojrzałem na najbliższego. Miał około czterdziestu lat, wychudzoną, zarośniętą twarz i nierówne, spracowane dłonie. Nie miał cięciwowych odcisków, więc pewnie nie należał do wojska. Mógł być czyimś mężem, bratem, ojcem. Jakoś nigdy nie miałem żalu do ludzi, do tego czułem się trochę niesprawiedliwie skracając im i tak już ograniczony czas życia. Ale mus to mus, w końcu chyba wiedzieli, kogo atakują. Chyba. Odganiając ponure myśli, jakie zawsze nachodziły mnie po walce z ludźmi, skupiłem się na rozmowie Amersau i Lidii, które właśnie się rozkręcały. 
- To może łaskawie przestałabyś zakładać nawet takie coś? Wrażeń nam wystarczy i najlepiej by było, gdybyśmy skupili się na jak najbardziej cichym podróżowaniu.
- A czy Ty myślisz, że ja ich tutaj sprowadziłam, czy co?
- Wcale bym się nie zdziwiła…
- Słucham?! Powtórz, bo nie dosłyszałam, albo może tylko coś brzęczysz?
Prychnąłem gniewnie. Musimy przecież ruszać!
- Bardzo byłbym skory obejrzeć całe wasze przedstawienie, zapomniałem jednak wziąć ze sobą przekąski… A teatrzyków nie oglądam bez tego… - wtrąciłem tak kpiąco, jak tylko potrafiłem. Drgnęły jakby ktoś wlał im za kołnierz lodowatą wodę i spojrzały na mnie wściekle - Przypominam dodatkowo, że czeka nas wspomniane wcześniej „szpiegowskie” zadanie, które w aktualnym stanie swój „szpiegowski” wymiar posiada tylko w nazwie… Coś za dużo tutaj hałasu – dodałem wskazując wymownym gestem trupy. W tym momencie wtrąciła się będąca dotąd cicho Eller, która pewnie nie miałaby nic przeciwko zobaczeniu dalszego rozwoju sprzeczki, jednak również rozumiała, że czas już ruszać.
- No. I teraz jak grzeczne elfy podajemy sobie dłonie – złapała ręce Lidii i Amersau ściskając je energicznie – i zapominamy, jakie to każdy ma śliczne przekleństwa na końcu języka.
Elfki spojrzały na siebie wilkiem, ale posłusznie uścisnęły sobie dłonie.
Zabraliśmy się do uprzątania polanki. Nawet po przeszukaniu trupów nikt z nas nie potrafił stwierdzić, kim byli i komu podlegali ci ludzie. Najprawdopodobniej był to zwykła banda, jakich pełno w okolicy, składająca się głównie ze zwykłych, uczciwych rolników, którym płachetek ziemi nie wystarczał na wyżywienie rodziny i którzy musieli znaleźć sobie inny dochód. No cóż, życie bywa przykre, a walka to nie zabawa.
Ruszyliśmy po niepełnej godzinie, zostawiając za sobą dopalający się stos dwudziestu ciał, niosący odór palonego mięsa. Zapewne większość zwłok rozszarpią dzikie zwierzęta, ale ułożenie stosu i rozpalenie go magią w pełni zaspokoiło nasze powinności, co do grzebania zmarłych.
Jechaliśmy wszyscy w podłych nastrojach, każdy ze swojego własnego powodu. Pod wieczór zatrzymaliśmy się by rozłożyć się na noc. Postanowiłem przerwać panujące milczenie:
- Jak wspominałem już wcześniej… - zacząłem, przykuwając uwagę pozostałych - jeśli ktokolwiek mnie wtedy słuchał, droga powinna zająć nam jakieś trzy dni, z czego na pewno trzy noce pod gołym niebem. Pytanie brzmi jednak, czy mamy jakiś plan, w momencie znalezienia się u granic tamtej wioski? Czy…- uśmiechnąłem się kpiąco – idziemy na żywioł i czekamy co się stanie? Bądź puścimy przodem co bardziej samodzielnych?
- A co powiecie – odezwała się Lidia – gdybyśmy stanowili tylko małą grupę handlarzy? Dotarcie do twojej wioski, Archie, nie byłoby chyba problemem dla kupców?
Uniosłem brwi i prawie parsknąłem śmiechem. Amersau też rozbawiła myśl, że mogłyby się ot tak wcielić w kupców.
- Nikomu nie ubliżając… Ale żadna z was nie nadaje się na kupca. Nawet nie wyglądacie tak jak trzeba... No przynajmniej jak na handlarza – wyszczerzyłem się kpiąco, mierząc je wszystkie trzy wzrokiem.
- Można się przebrać choć trochę, nauczysz nas kilku podstawowych „tekstów” i może się udać – podchwyciła pomysł Eller. Czyżby spodobała jej się idea paradowania w kupieckich kieckach?
Amersau uniosła rękę, śmiejąc się już otwarcie.
- To ja się zgłaszam na waszą ochronę. Żaden kupiec, nie licząc pana Archibalda, nie podróżuje bez obstawy. A że niestety ciężko mi trzymać język za zębami, tylko bym wam zaszkodziła. No chyba, że ktoś inny ma jakiś pomysł?
Pokręciłem głową.
- Niewątpliwie znacznie lepiej sprawdziłabyś się jako ochrona, jednak w taką bajkę nikt nie uwierzy. Nie wiem jak jest u was na północy, ale tutaj mężczyźni nie wynajmują kobiet do ochrony. Problemem jest też towar, ja sam mogę udźwignąć wszystkie towary na swoim grzbiecie, jednak żaden kupiec nie będzie podróżował w cztery konie z tak nielicznym zaopatrzeniem. Przy możliwości wystawienia wart można zabrać znacznie więcej ładunku, a każdy logicznie myślący handlarz sprzedałby jednego konia i kupiłby wóz. Więc albo idziemy osobno jako czwórka niezależnych kupców, którzy akurat przypadkiem zajechali do tej samej wioski, albo trzeba znaleźć inne rozwiązanie. Nawet mam jedno. Pani el Asu’a – wskazałem wymownym gestem na Amersau – podróżuje wraz z córkami – Lidią i Eller – w poszukiwaniu nowego miejsca zamieszkania. Wyruszyła w podróż po stracie męża, a z racji wysokich dochodów małżonka szuka teraz jakiegoś pałacyku, w którym mogłaby spokojnie i wygodnie żyć – wyszczerzyłem się do Amersau, wiedząc doskonale, jak zareaguje. Spojrzała na mnie spode łba.
- Po stracie męża? – zapytała ponuro.
- Dokładnie.
- Z córkami?
- Właśnie tak.
- A ty, panie Archibaldzie? – spytała jadowicie.
- A ja? Będę kupcem i znajomym pani el Asu’a, który zgodził się wam towarzyszyć jako ochrona za drobną opłatą. W to chyba najłatwiej uwierzy moja rodzina i znajomi z plemienia.
- Nie potrzebujemy ochrony – mruknęła wyniośle.
- Oczywiście, jednak coś trzeba im powiedzieć, nieprawdaż? Obiecuję ci jednak solennie, że na polu walki pozostawię cię samej sobie i pozwolę wypruć wnętrzności komukolwiek zechcesz – uśmiechnąłem się promiennie, na co ona zmrużyła oczy.
- Dobra, dobra, ustalimy to jeszcze dokładniej. Mamy przecież całe dwa dni drogi, prawda? – wtrąciła Lidia – Teraz, zamiast się kłócić, rozpalcie lepiej ognisko.
- Ale nikt się przecież nie kłóci… - zaprotestowałem, ale Lidia już nie słuchała, zaganiając nas do roboty. Szybko zostałem wysłany po drzewo, zostawiając elfkom przygotowanie posiłku. Zebrawszy naręcze patyków i gałęzi, które były dość suche, by rozpalić na nich ogień, wróciłem do prowizorycznego obozu. Dziewczyny zdążyły już rozkulbaczyć konie i przywiązać je do drzewa na noc. Eller poszła po wodę do strumyka, który widzieliśmy z drogi, a Lidia z Amersau przygotowywały coś na kształt cienkiego gulaszu z królika. Co chwilę wdawały się w spór co i w jakich ilościach dodać do potrawy.
Usiadłem niedaleko ogniska i zacząłem ostrzyć półtoraka. Po niedługim czasie wróciła Eller z garnuszkiem wody, który został zawieszony na małym trójnogu skleconym z patyków. Po kwadransie woda zawrzała i gulasz był gotowy. Rozsiedliśmy się na trawie i zaczęliśmy jeść. Biorąc pod uwagę polowe warunki posiłek był nawet niezły. Przerywając milczenie, zapytałem:
- Więc? Zdecydowałyście się co do podróży?

<Wasza kolej>