Prezent? Co tym razem wymyśliła?
Obserwowałem ją bacznie, kiedy podnosiła oba kamyczki i roztapiała je w dłoniach. Szkoda ich, trochę już polubiłem Mortimera. Przez chwilę tworzyła coś z powstałej magmy, jednak nie pozwoliła mi zobaczyć co. Czekałem więc cierpliwie.
W końcu podniosła na mnie spojrzenie. Uniosłem brwi pytająco. Wyciągnęła rękę zaciśniętą na owym „prezencie”, więc, aczkolwiek niechętnie i niepewnie, zrobiłem to samo. Odetnie dłoń? Wypali?
Uśmiechnęła się tylko, a potem błyskawicznym ruchem zapięła na moim nadgarstku kamienną bransoletę. Wyrwałem dłoń, spodziewając się zaraz palącego bólu, jaki powinna wywołać w kontakcie ze skórą stopiona skała, jednak nic się nie działo. Kamień był lekko gorący, jednak zaczął już stygnąć. Nie ucięło mi ręki. Nie oparzyło. Nie wprowadziło do organizmu żadnej trucizny. Wciąż żyłem i zachowałem wszystkie kończyny. Najwyraźniej ozdoba nie miała żadnych zabójczych właściwości.
Cud.
Przeniosłem wzrok na elfkę.
- Co to niby ma być? – zapytałem z wyrzutem.
- Może nie wygląda, ale my nazywamy to biżuterią – ledwo stłumiła śmiech.
- Nie pytam co to jest, tylko „CO” to jest...? Mam się spodziewać jakichś wybuchów? Spłonięcia? Czy kolejnych Twoich kurduplowatych przyjaciół?
Chciałem zdjąć ozdóbkę, jednak napotkałem problem. Nie miała zapięcia. Zrobiona była z jednolitej, opalizującej na brzegach wulkanicznej skały, zaskakująco lekkiej. Obejrzałem ją dokładnie dookoła, szukając ukrytego mechanizmu, który pozwalał na rozpięcie. Nic z tego. Lita skała.
- Nie trudź się, nie zdejmiesz jej. Nie rozbijesz… Przynajmniej do czasu, kiedy o tym nie zdecyduję – wyjaśniła z usłużnym uśmiechem - Aaa, zapomniałabym…- dodała radośnie – mam nadzieję, że się dogadacie… bo widzisz, tak Eller jak Mortimer bardzo Cię polubili, więc „po starej znajomości” – uśmiechnęła się złośliwie - zostawiam Ci ich pod opieką… Najwięcej mają do powiedzenia w nocy…
Spojrzałem na nią podejrzliwie.
- Najwięcej do powiedzenia…? Co masz na myśli? – zapytałem, niemal jadowicie.
Zignorowała pytanie i odwróciła się, rzucając jeszcze na odchodnym:
- Do zobaczenia, panie Archibaldzie. Miłej nocy.
Odeszła zostawiając mnie samego z bransoletą.
Oczywiście nie miałem zamiaru tak łatwo się poddać. Zamknąłem się w magazynie poświęcając resztę dnia na próbę rozpiłowania kamienia. Skała uparcie nie chciała ulegnąć. Początkowo próbowałem zeszlifować ją pilnikiem, potem zamieniłem pilnik na piłkę do metalu. Niestety za późno zorientowałem się, że to nie był najlepszy pomysł. Klnąc ostro próbowałem nieudolnie zabandażować poraniony przegub.
Do domu wracałem, zmęczony, zirytowany i wciąż z „prezentem” na lewym nadgarstku.
Rzuciłem się na łóżko w ubraniu niemal od razu gubiąc rzeczywistość. Zanim jednak na dobre straciłem świadomość poczułem najpierw lekkie ciepło, a potem coraz bardziej nieprzyjemne gorąco na przegubie. Zaspany podniosłem się i uniosłem rękę do poziomu oczu. Ozdoba nagrzała się, roztopiła, spłynęła z mojej ręki i zwiększyła objętość aż w końcu uformowała się w dwa niekształtne jarzące się lekko ciepłym światłem ludziki. Eller i Mortimer stanęli na podłodze składając niepewnie rączki. Rozejrzeli się pustymi oczkami po pomieszczeniu jakby nie do końca wiedząc, co robić.
- Co do diabła? – mruknąłem, patrząc z zaskoczeniem na kamyczki.
Mortimer chyba jako pierwszy pozbierał myśli, bo przydreptał bliżej mnie i zaczął bulgotać coś w swoim języku szarpiąc mnie za nogawkę. Odtrąciłem go i, będąc zbyt zmęczonym by się nad tym głębiej zastanawiać, znów padłem na łóżko, zostawiając kamyczki samym sobie.
Wkrótce obudziło mnie szarpanie za włosy i bulgotanie obu stworzonek, które jakimś cudem wgramoliły się na łóżko. Poderwałem się zdenerwowany i zaspany, złapałem oba kamyczki za kark i wyniosłem do kuchni, nie zważając na ich gniewne bulgotanie. Zamknąłem drzwi, które następnie podparłem krzesłem. Zza nich wciąż dochodził stłumiony bełkot.
Położyłem się po raz trzeci tej nocy, zamierzając w końcu odbyć zasłużony wypoczynek.
Bulgotanie ucichło, przetoczyłem się więc na bok by zobaczyć drzwi.
Jarząca się masa przecisnęła się w szparze pod drzwiami i uformowała się z powrotem w Mortimera i Eller. Kamyczki radośnie przydreptały do łóżka, bełkocząc coś po swojemu. Przeklinając stworzonka i ich autora próbowałem najpierw zamknąć je w skrzyni, potem wynieść na dwór, aż w końcu zgubić w lesie, jednak one uparcie do mnie powracały.
Kiedy zaczynało świtać sączyłem zrezygnowany kawę przy kuchennym stole, podczas gdy kamyczki w najlepsze buszowały wokoło po szafkach, co chwilę bełkocząc ze zdumienia znajdując kubek, dzbanek czy inne takie niezwykłości. Nie zauważyłem nawet, kiedy zasnąłem opierając głowę na blacie. Obudziłem się dwie godziny później i spostrzegłem z zaskoczeniem, że mój lewy przegub ponownie opasuje kamienna bransoleta, a kamyczki zniknęły.
Wypiłem kolejną kawę, zjadłem śniadanie, ogarnąłem się pobieżnie i poszedłem znaleźć Lascara. Dzisiaj miałem wyjechać do wiosek po blanki na noże i kęsy żelaza, których ostatnie zapasy wykorzystałem na wykucie grotów strzał i bełtów.
Sprowadziłem jednorożca pod dom, przytroczyłem do siodła półtoraka w pochwie oraz paczki ze zbędnymi towarami, które zamierzałem sprzedać ludziom. Zapakowałem jeszcze do torby bandaże do owinięcia czoła i trochę prowiantu. Wskoczyłem na siodło i już miałem wyruszać, kiedy przypomniałem sobie o liście rzeczy, które miałem zakupić dla zbieraczy, a którą to listę miała mi przygotować Elinor. Zostawiłem Lascara na placu i pobiegłem do magazynu zbieraczy. Zastałem tam tylko Theę, która przekazała mi listę spisaną przez jej matkę. Wracając do jednorożca zauważyłem, że paczki nieco się obluzowały. Właśnie poprawiałem ich mocowania, gdy dostrzegłem przechodzącą niedaleko Amersau. Elfka zatrzymała się w pewnej odległości ode mnie i spojrzała krytycznie na moją poranioną rękę i podkrążone oczy, zapewne domyślając się powodu ich istnienia. Rzuciłem jej tylko ciężkie spojrzenie, nie przerywając poprawiania juków. Wyszczerzyła się złośliwie już miała coś powiedzieć, gdy podeszła do niej Amina ze śpiącym Calerianem na ręce.
- Och, Amersau, jak dobrze cię widzieć! – westchnęła – Amneris i Emma gdzieś zniknęły, a ja muszę pilnie wybrać się Deschen. Możesz zająć się przez chwilę Calerianem? Wrócę za godzinę, może dwie. Nie jesteś przecież zajęta, prawda?
Uśmiech w miarę słów Aminy powoli zamierał na twarzy Amersau. Czyżby nie lubiła opiekować się dziećmi? Rozumiałem to całkowicie. Calerian był wspaniałym dzieckiem, ale na odległość. Nie mam cierpliwości ani umiejętności do opieki dziećmi, poza tym bałbym się, że przypadkowo uszkodziłbym Caleriana. Najwyraźniej Amersau również nie odnajdywała w sobie powołania na opiekuna, bo minę miała niewyraźną. Próbowała znaleźć jakąś wymówkę, jednak wyraźnie żadna sensowna nie przychodziła jej na myśl. Jak wiedziałem dziś miała dzień wolny, a nie mogła tak po prostu odmówić Aminie. W moim egoistycznym i nieempatycznym umyśle zrodziła się iskierka współczucia. Podszedłem do nich, prowadząc Lascara.
- No Amersau, pospiesz się! – powiedziałem ponaglająco – Zaraz wyjeżdżamy.
- Słucham? Co proszę? – spytały jednocześnie, Amina uprzejmie, a Amersau z wyrazem podejrzliwości i bezbrzeżnego zdumienia na twarzy.
- Amersau powiadomiła mnie, że łowcom skończyły się strzały, jednak ja również nie mam ich na stanie. Jedzie ze mną do wiosek, kupi strzały i wróci szybciej. Dzięki temu łowcy nie będą musieli czekać aż wytworzę nowe – wyjaśniłem Aminie – I musimy już jechać, prawda? – zwróciłem się z naciskiem do Amersau, mając nadzieję, że zrozumie co mam na myśli.
<Amersau, endżoj>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz