czwartek, 19 września 2013

Od Archibalda Kaan'a do Amersau i pozostałych "Szpiegowska podróż życia" cd.

Można było przeczuwać, że podróż nie pójdzie gładko, jednak i tak byłem zaskoczony napotykając tak dużą grupę ludzi tak blisko Haany. Zaatakowali nas podczas postoju. Niestety nierozważnie zostawiłem półtoraka przy siodle, więc kiedy dwóch zaatakowało bezpośrednio na mnie nie miałem żadnej broni prócz małego foldera, który wydawał się żałośnie krótki w porównaniu z ich szablami. Nie zamierzałem bohatersko i samobójczo nacierać na nich by ochronić pozostałych, więc uskoczyłem w las, by dotrzeć do Lascara. Dopadłszy do konia wyszarpnąłem miecz z pochwy i odwracając się odbiłem pierwsze uderzenie. Natarłem na atakującego, zadając najpierw szerokie płaskie cięcie, potem krótkie z góry. Sparował bez trudu, doskoczyłem więc do niego łapiąc prawą ręką półtoraka w połowie głowni. Stanąłem na palcach, uniosłem ręce wysoko i uderzyłem człowieka rękojeścią w twarz. Nos chrupnął i wybuchł ładną jasną czerwienią. Wojownik zawył i uniósł dłonie ku twarzy. Odskoczyłem, wziąłem zamach i rozorałem jego pierś czystym gładkim cięciem. Oczy mu pociemniały i zanim padł na ziemię był już martwy. I zaraz nadchodzili następni.
Najbliżej mnie było dwóch, którzy przymierzali się do ataku. Zapewne ruszą jednocześnie, jeden zamarkuje cios, a drugi faktycznie zaatakuje. Nie zamierzałem dawać im tej radości, stojąc w miejscu jak owca czekająca na rzeź. Skoczyłem dwa kroki w bok, tak by jeden odgrodził mnie od drugiego i zaatakowałem. Ten był dobry, znacznie lepszy nie poprzedni. Przez chwilę wymienialiśmy proste ciosy, góra, dół, góra, góra, dół, aż w końcu zaatakował na poważnie. Wyprowadził łagodne ciecie po boku, łatwe do sparowania, i w ostatniej chwili podstępnie obniżył ostrze celując w udo. Uskoczyłem, miecz ledwo mnie drasnął. Wyszczerzyłem zęby i natarłem, nie dając mu czasu na odzyskanie równowagi. Ludzie mają znacznie słabszy refleks od nas, więc nawet nad tak dobrym wojownikiem miałem przewagę szybkości. Podbiłem jego miecz i ciąłem nisko, w kolano, uszkadzając staw. Przeniósł ciężar ciała na drugą nogę, zaatakował, jednak zrobiłem unik. Odskoczyłem lekko w bok i kopnąłem go w goleń zdrowej nogi. Trafiłem źle, za wysoko, ale i tak stracił równowagę, podparł się zranioną nogą. Uszkodzone kolano nie wytrzymało, upadł ciężko na ziemię. Dobiłem go ciosem w kark i, widząc dwóch kolejnych, ruszyłem biegiem do reszty elfów. W biegu skoczyłem na jednego z atakujących Lidię, oburącz rozrąbując mu ramię. Zawył, a kiedy elfka przecięła mu tchawicę, wycie przeszło w rzężenie.
Odwróciłem się i razem z Lidią natarliśmy na nadbiegających wojowników. Sparowałem pierwsze trzy ciosy, podbiłem jego miecz przy czwartym i rozorałem mu pierś od lewego uda aż do prawego ramienia. Jęknął i padł. Lidia w tym czasie uporała się ze swoim. Rozejrzałem się. Eller stała kilka metrów od nas dobijając jakiegoś brodatego człowieka, a Amersau… cholera, Amersau zamiast atakować każdego pojedynczo rzuciła się na wszystkich jednocześnie. Warknąłem mimowolnie, bo nie przepadałem za taką bezsensowną bohaterskością, ale cóż poradzić – Amersau prędzej da sobie wypruć flaki niż przyzna się, że potrzebuje pomocy. Ruszyliśmy by jej pomóc. Stała zwrócona do nas plecami w otoczeniu ostatnich sześciu żywych ludzi, dwóch bliżej nas, czterech za nią. Ci bliżsi już spostrzegli, że reszta nie żyje, więc oderwali się od elfki i rzucili się ku nam. Eller, która była bliżej Amersau, szybko uporała się z pierwszym, zaraz potem dołączyła do niej Lidia, zabijając drugiego.
Doskoczyliśmy w trójkę do Amersau i przy wyrównanych siłach bez problemu poradziliśmy sobie z resztą wojowników. Po chwili staliśmy na usłanej trupami polance. Spojrzałem na najbliższego. Miał około czterdziestu lat, wychudzoną, zarośniętą twarz i nierówne, spracowane dłonie. Nie miał cięciwowych odcisków, więc pewnie nie należał do wojska. Mógł być czyimś mężem, bratem, ojcem. Jakoś nigdy nie miałem żalu do ludzi, do tego czułem się trochę niesprawiedliwie skracając im i tak już ograniczony czas życia. Ale mus to mus, w końcu chyba wiedzieli, kogo atakują. Chyba. Odganiając ponure myśli, jakie zawsze nachodziły mnie po walce z ludźmi, skupiłem się na rozmowie Amersau i Lidii, które właśnie się rozkręcały. 
- To może łaskawie przestałabyś zakładać nawet takie coś? Wrażeń nam wystarczy i najlepiej by było, gdybyśmy skupili się na jak najbardziej cichym podróżowaniu.
- A czy Ty myślisz, że ja ich tutaj sprowadziłam, czy co?
- Wcale bym się nie zdziwiła…
- Słucham?! Powtórz, bo nie dosłyszałam, albo może tylko coś brzęczysz?
Prychnąłem gniewnie. Musimy przecież ruszać!
- Bardzo byłbym skory obejrzeć całe wasze przedstawienie, zapomniałem jednak wziąć ze sobą przekąski… A teatrzyków nie oglądam bez tego… - wtrąciłem tak kpiąco, jak tylko potrafiłem. Drgnęły jakby ktoś wlał im za kołnierz lodowatą wodę i spojrzały na mnie wściekle - Przypominam dodatkowo, że czeka nas wspomniane wcześniej „szpiegowskie” zadanie, które w aktualnym stanie swój „szpiegowski” wymiar posiada tylko w nazwie… Coś za dużo tutaj hałasu – dodałem wskazując wymownym gestem trupy. W tym momencie wtrąciła się będąca dotąd cicho Eller, która pewnie nie miałaby nic przeciwko zobaczeniu dalszego rozwoju sprzeczki, jednak również rozumiała, że czas już ruszać.
- No. I teraz jak grzeczne elfy podajemy sobie dłonie – złapała ręce Lidii i Amersau ściskając je energicznie – i zapominamy, jakie to każdy ma śliczne przekleństwa na końcu języka.
Elfki spojrzały na siebie wilkiem, ale posłusznie uścisnęły sobie dłonie.
Zabraliśmy się do uprzątania polanki. Nawet po przeszukaniu trupów nikt z nas nie potrafił stwierdzić, kim byli i komu podlegali ci ludzie. Najprawdopodobniej był to zwykła banda, jakich pełno w okolicy, składająca się głównie ze zwykłych, uczciwych rolników, którym płachetek ziemi nie wystarczał na wyżywienie rodziny i którzy musieli znaleźć sobie inny dochód. No cóż, życie bywa przykre, a walka to nie zabawa.
Ruszyliśmy po niepełnej godzinie, zostawiając za sobą dopalający się stos dwudziestu ciał, niosący odór palonego mięsa. Zapewne większość zwłok rozszarpią dzikie zwierzęta, ale ułożenie stosu i rozpalenie go magią w pełni zaspokoiło nasze powinności, co do grzebania zmarłych.
Jechaliśmy wszyscy w podłych nastrojach, każdy ze swojego własnego powodu. Pod wieczór zatrzymaliśmy się by rozłożyć się na noc. Postanowiłem przerwać panujące milczenie:
- Jak wspominałem już wcześniej… - zacząłem, przykuwając uwagę pozostałych - jeśli ktokolwiek mnie wtedy słuchał, droga powinna zająć nam jakieś trzy dni, z czego na pewno trzy noce pod gołym niebem. Pytanie brzmi jednak, czy mamy jakiś plan, w momencie znalezienia się u granic tamtej wioski? Czy…- uśmiechnąłem się kpiąco – idziemy na żywioł i czekamy co się stanie? Bądź puścimy przodem co bardziej samodzielnych?
- A co powiecie – odezwała się Lidia – gdybyśmy stanowili tylko małą grupę handlarzy? Dotarcie do twojej wioski, Archie, nie byłoby chyba problemem dla kupców?
Uniosłem brwi i prawie parsknąłem śmiechem. Amersau też rozbawiła myśl, że mogłyby się ot tak wcielić w kupców.
- Nikomu nie ubliżając… Ale żadna z was nie nadaje się na kupca. Nawet nie wyglądacie tak jak trzeba... No przynajmniej jak na handlarza – wyszczerzyłem się kpiąco, mierząc je wszystkie trzy wzrokiem.
- Można się przebrać choć trochę, nauczysz nas kilku podstawowych „tekstów” i może się udać – podchwyciła pomysł Eller. Czyżby spodobała jej się idea paradowania w kupieckich kieckach?
Amersau uniosła rękę, śmiejąc się już otwarcie.
- To ja się zgłaszam na waszą ochronę. Żaden kupiec, nie licząc pana Archibalda, nie podróżuje bez obstawy. A że niestety ciężko mi trzymać język za zębami, tylko bym wam zaszkodziła. No chyba, że ktoś inny ma jakiś pomysł?
Pokręciłem głową.
- Niewątpliwie znacznie lepiej sprawdziłabyś się jako ochrona, jednak w taką bajkę nikt nie uwierzy. Nie wiem jak jest u was na północy, ale tutaj mężczyźni nie wynajmują kobiet do ochrony. Problemem jest też towar, ja sam mogę udźwignąć wszystkie towary na swoim grzbiecie, jednak żaden kupiec nie będzie podróżował w cztery konie z tak nielicznym zaopatrzeniem. Przy możliwości wystawienia wart można zabrać znacznie więcej ładunku, a każdy logicznie myślący handlarz sprzedałby jednego konia i kupiłby wóz. Więc albo idziemy osobno jako czwórka niezależnych kupców, którzy akurat przypadkiem zajechali do tej samej wioski, albo trzeba znaleźć inne rozwiązanie. Nawet mam jedno. Pani el Asu’a – wskazałem wymownym gestem na Amersau – podróżuje wraz z córkami – Lidią i Eller – w poszukiwaniu nowego miejsca zamieszkania. Wyruszyła w podróż po stracie męża, a z racji wysokich dochodów małżonka szuka teraz jakiegoś pałacyku, w którym mogłaby spokojnie i wygodnie żyć – wyszczerzyłem się do Amersau, wiedząc doskonale, jak zareaguje. Spojrzała na mnie spode łba.
- Po stracie męża? – zapytała ponuro.
- Dokładnie.
- Z córkami?
- Właśnie tak.
- A ty, panie Archibaldzie? – spytała jadowicie.
- A ja? Będę kupcem i znajomym pani el Asu’a, który zgodził się wam towarzyszyć jako ochrona za drobną opłatą. W to chyba najłatwiej uwierzy moja rodzina i znajomi z plemienia.
- Nie potrzebujemy ochrony – mruknęła wyniośle.
- Oczywiście, jednak coś trzeba im powiedzieć, nieprawdaż? Obiecuję ci jednak solennie, że na polu walki pozostawię cię samej sobie i pozwolę wypruć wnętrzności komukolwiek zechcesz – uśmiechnąłem się promiennie, na co ona zmrużyła oczy.
- Dobra, dobra, ustalimy to jeszcze dokładniej. Mamy przecież całe dwa dni drogi, prawda? – wtrąciła Lidia – Teraz, zamiast się kłócić, rozpalcie lepiej ognisko.
- Ale nikt się przecież nie kłóci… - zaprotestowałem, ale Lidia już nie słuchała, zaganiając nas do roboty. Szybko zostałem wysłany po drzewo, zostawiając elfkom przygotowanie posiłku. Zebrawszy naręcze patyków i gałęzi, które były dość suche, by rozpalić na nich ogień, wróciłem do prowizorycznego obozu. Dziewczyny zdążyły już rozkulbaczyć konie i przywiązać je do drzewa na noc. Eller poszła po wodę do strumyka, który widzieliśmy z drogi, a Lidia z Amersau przygotowywały coś na kształt cienkiego gulaszu z królika. Co chwilę wdawały się w spór co i w jakich ilościach dodać do potrawy.
Usiadłem niedaleko ogniska i zacząłem ostrzyć półtoraka. Po niedługim czasie wróciła Eller z garnuszkiem wody, który został zawieszony na małym trójnogu skleconym z patyków. Po kwadransie woda zawrzała i gulasz był gotowy. Rozsiedliśmy się na trawie i zaczęliśmy jeść. Biorąc pod uwagę polowe warunki posiłek był nawet niezły. Przerywając milczenie, zapytałem:
- Więc? Zdecydowałyście się co do podróży?

<Wasza kolej>

5 komentarzy:

  1. Wypadałoby, aby to Eller teraz machnęła odpowiedź, ale z tego co wiem, przez najbliższe dni jej nie będzie...więc zgodnie z kolejnością..Lidio? dokończysz?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie! Ja, ja! *o* Ja chcę! I przepraszam, ae byłam w tym tygodniu na wyjeździe integracyjnyym bez internetu. Ale to nie zmienia faktu, że właśnie naszła mnie wena! :D ~Eller

      Usuń
  2. No to działaj działaj! Niechaj wena trzyma się Ciebie jak najdłużej:)I czekam tez na odpowiedź do Amersau:P

    OdpowiedzUsuń
  3. Napisane xD Teraz czekamy na publikację. ~Eller

    OdpowiedzUsuń