czwartek, 12 września 2013

Od Amersau do Archibalda Kaan'a "Strzały" cd.

Szła w kierunku swej siedziby w doskonałym humorze. Może i bez strzał, ale z wielką satysfakcją. Może pan Archibald po upojnej nocy pełnej bulgotów (bo nie sądziła by cokolwiek zrozumiał z opowiadań Mortimera i Eller), będzie równie szczęśliwy, jak ona niedawno.
No…teraz nawet może spokojnie oddać się swoim ulubionym rozrywkom (i wbrew pozorom nie chodziło jej tym razem o irytowanie napotkanych nieszczęśników…) i nieco później niż zwykle pójść w ramiona niespokojnego snu. Kolejny bowiem dzień miał należeć do tzw. „wolnych”, jakkolwiek dla niej nie brzmiało to racjonalnie, bo jeśli była taka potrzeba to wykonywała swoje obowiązki niezależnie od „wolnego”. Działało to też w druga stronę. Choć mimo wszystko lekko chodził jej po głowie problem nieszczęsnych strzał…to szybko przegoniła natrętne myśli. Na stan aktualny jest trochę zapasów, a kilka pułapek na pewno zapewni dodatkową porcję zwierzyny. Najwyżej…większość będzie musiała przyzwyczaić się do króliczego mięsa…- zaśmiała się w duchu i przysiadła do pozostawionych ostatnim razem projektów…
Noc okazała się nieco krótsza niż jej się zdawało. Zanim zorientowała się, kawa wystygła (trzecia z kolei) a słońce nieśmiało wychylało zza horyzontu. Świtało, dlatego położyła się w końcu, wcześniej chowając wszelkie pergaminy do szuflad. Obudziła się jakieś 3 godziny później. Nie mogła więcej zasnąć. Postanowiła początkowo wrócić, do swoich wczorajszych zadań, ale standardowo zbrakło jej wosku. Miała nadzieję, że pan Archibald nie był jedynym posiadaczem takowych produktów…jeszcze wymyśli kolejną papierkową historyjkę i tyle z tego dostanie. „A propos…ciekawe jak mu nocka minęła?” – pomyślała złośliwie. Prawie go żałowała pamiętając, jak sama pierwszy raz spotkała się ze zjawiskiem będącym golemami (tak, mimo rozmiarów Mortimer i Eller, jak ich wdzięcznie ochrzciła, byli magmowymi golemami)
Wyszła z domku zamyślona i niemal na cześć jej domysłów dostrzegła postać sklepikowego elfa poprawiającego coś przy obładowanym jednorożcu. Zwolniła kroku i opłaciło się…bowiem dostrzegła jego zbolały, zmęczony wyraz twarzy, a do tego obandażowaną rękę. Prawie parsknęła śmiechem, ale powstrzymała się na tyle tylko by zaszczycić go anielsko uprzejmym uśmiechem…choć nie sądziła, by jej spojrzenie wyrażało coś więcej poza złośliwą satysfakcją. Posłał jej milczące spojrzenie, które wgniotłoby w ziemię niejedno serducho. Jej wesołą tyradę przerwało pojawienie się Aminy. Niebezpiecznie szybko skierowała się w jej stronę, co mogło świadczyć tylko o jakiejś pilnej sprawie….o co chodziło? I czemu Caelerian był z nią, a nie ze swoimi opiekunkami? 
- Och, Amersau, jak dobrze cię widzieć! – westchnęła – Amneris i Emma gdzieś zniknęły, a ja muszę pilnie wybrać się Deschen. Możesz zająć się przez chwilę Calerianem? Wrócę za godzinę, może dwie. Nie jesteś przecież zajęta, prawda?
opiekunka? „O nie, o nie, o nie, o nie!...błagam tylko nie karzcie jej zajmować się tym...małym...kruchym…nic nie rozumiejącym…płaczącym…i sciągającym wszelkie nieszczęścia stworzonkiem!” Oczywiście nie miała nic przeciw synowi Aminy…ależ nie…była przeciw tym wszystkim wrzeszczącym, małym istotom, które wyprowadzały ją z równowagi szybciej...niż ona kogokolwiek w życiu! Tak, absolutnie nie lubiła dzieci i jeśli mogła, to trzymała się od nich z daleka. Kilka kilometrów było odpowiednią odległością.
W głowie wymyślała kolejne powody uniknięcia takiego nieszczęścia, ale widać los – nie wiedzieć czemu – chciał ją doświadczyć tym przerażającym doświadczeniem. I już miała zwyczajnie uciec, gdy „niezauważenie”, ku jej ogromnemu zaskoczeniu pojawił się pan Archibald ze słowami, które w tym momencie ratowały jej zacny tyłek i honor złośnicy.
- No Amersau, pośpiesz się, zaraz wyjeżdżamy.
Byłaby chyba mniej zaskoczona wielokrotnie wspominanymi, uderzeniami meteorytów, niż ratunkiem z jego strony. 
- Słucham? Co proszę? – wyrwało mi się w tym samym momencie, co Aminie, na której rękach Caelerian właśnie się budził.
- Amersau powiadomiła mnie, że łowcom skończyły się strzały, jednak ja również nie mam ich na stanie. Jedzie ze mną do wiosek, kupi strzały i wróci szybciej. Dzięki temu łowcy nie będą musieli czekać aż wytworzę nowe – to rzekłszy odwrócił się do mnie – I musimy już jechać, prawda?
Niemożliwe…świat się chyba skończył, albo planował coś baaardzo paskudnego dla niej. Nie ważne. Cokolwiek wymyślił, wolała to niż spędzenie najbliższych dwóch godzin na opiece nad dzieckiem, którym absolutnie nie umiała się zająć. Źle skończyłoby się to tak dla niej, jak i dla wszelkich otaczających ją osób i przedmiotów.
- Tak, tak…miałam za chwilę iść po Eintore…więc – odwróciłam się do Aminy – nie jestem w stanie Ci pomóc…- spoglądałam na nią z mieszaniną ulgi i nawet zakłopotania…bowiem Amina była jedyną osobą, której nie umiała zbytnio odmawiać.
Przywódczyni westchnęła tylko ciężko, ale widać była zbyt zafrasowana własnymi sprawami, by zwrócić uwagę na ich porozumiewawcze spojrzenia. Pożegnała się więc szybko, życzyła bezproblemowej podróży i znikła gdzieś za zakrętem…szukając innej „ofiary”.
Zostałam ja, pan Archibald i jego Lascar, który machał dziwnie głową…miała wrażenie, że się „śmiał” choć było to przecież bzdurą?...
Stanęła przed Archibaldem nie wiedząc czego ma się spodziewać. Elf nawet się nie uśmiechał, choć ktoś inny miałby masę radości widząc jej aktualne zachowanie.
- Radziłbym Ci szybko iść po wierzchowca i zebrać najpotrzebniejsze rzeczy, jeśli mamy wyruszać…nie mam zamiaru czekać na maruderów… - to rzekłszy poprowadził Lascara na drogę „wylotową” z wioski. Odwrócił się do niej i nadal bez uśmiechu zakomunikował, że zaczeka na skraju drogi.
- Pośpiesz się – dodał, tym razem ukrywając uśmiech.
Zanim odeszła po swoje rzeczy i jednorożca, zatrzymała się dosłownie na sekundę obok osoby pana Archibalda, by nie patrząc nawet w jego kierunku burknąć ciche „dziękuję” i z „gulą” w gardle pobiec w wyznaczone miejsca. Nie pamiętała kiedy komukolwiek za cokolwiek dziękowała…a tu masz…
Zgarnęła wszystko dosyć sprawnie. Nie potrzebowała wiele rzeczy. Dotarła na miejsce. Czekał. Nie uciekł, nie wystawił i nie wymyślił (przynajmniej teraz) nic co mogłoby sugerować, że ją wkręcił. Nie wiedziała czy to dobrze, czy źle.
- Ruszamy? – rzuciłam śpiesznie skrywając lekki uśmiech. Elf pokiwał głową i sprawnie wskoczył na swego wierzchowca. A więc stało się. Jedziemy. Czeka ich w takim razie bardzo dziwna podróż i nie umiała sobie wyobrazić, czego może lub czego nie może się spodziewać. Spodziewała się więc wszystkiego.

<Archie?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz