niedziela, 22 września 2013

Od Amersau do Archibalda Kaan'a "Strzały" cd.

Podróż zapowiadała się…w sumie, to nie wiedziała jak ma się zapowiadać. Z jednej strony cieszyła się, że uratowano jej tyłek przed nieszczęsną próbą zajmowania się małym elfikiem, a z drugiej strony, nie była nawykła do „tego”, czyli ratowania jej osoby. Swój zacny tyłek i inne części ciała miała w zwyczaju ratować sama. Nie żeby niektórzy nie próbowali…ale zazwyczaj sprowadzało się to do traktowania jej jak bezbronnej „dziewczynki”, która bez „męskiego” ramienia nie jest w stanie niczemu zaradzić… O nie. Poradzi sobie świetnie. Ze wszystkim. I ze wszystkimi, choćby miała przy tym poświęcić siebie…
Drogę w towarzystwie pana Archibalda praktycznie przemilczała. Czasem zdarzyło jej się wydusić kilka uwag, ale nie miała większych chęci do ich kontynuowania. Jej towarzysz też nie był skory do rozmów, choć w duchu lekko się śmiała, prawdopodobnie znając powód takiego zachowania. Zerkała kilka razy na schowaną pod rękawem bransoletę.
Kiedy w końcu zatrzymali się na postój przy niewielkiej polance, ogarnęła ją dziwna melancholia. Dawno nie była w takim nastroju, ale dawno też nie ruszyła swej persony na dłuższą wycieczkę. Archibald rozpalił ognisko za pomocą swojej „magii” – jeśli można to tak nazwać i to za jej drobną, kąśliwą sugestią.
Wpatrywała się więc w ogień, który koił jej nerwy, przywołując na myśl jej kompanię…to ona zazwyczaj bawiła się w rozpalanie ognisk, co mocno bawiło jej najemnicze towarzystwo, w którym długo musiała pracować, by zasłużyć sobie na miano „równej” wartości innych. Przypłaciła to wieloma walkami, nawet bójkami, podpaleniami no i oczywiście pyskówkami. Towarzystwo nauczyło się cenić tak jej umiejętności, jak nieograniczone pole popisowe w językowych sporach…a miała gdzie i na kim się tego uczyć.
Z zamyślenia wyrwało ją pytanie Archibalda.
- Wolisz wziąć pierwszą czy drugą wartę?
Przez chwilę wracała do rzeczywistości, więc głupio zapytała:
- Wartę?
- Jesteśmy na obcym terenie, zamieszkanym przez ludzi. Chyba nie sądziłaś, że możemy ot tak rozłożyć się na widoku, rozpalając na dodatek ognisko – dodał tu swój „uroczy” uśmiech pełen obeznania – Więc?
Zapewne wziął ją za żółtodzioba, który nigdy, bądź rzadko nocuje pod gołym niebem i nie rozumie sensu i znaczenia wart. Prawie warknęła zdenerwowana, tym razem pomstując własnej głupocie i zamyśleniu. Odwróciłam się więc do niego plecami i burknęłam poirytowana, by obudził ją na druga wartę.
Przez dłuższy czas nie mogła niestety zasnąć, wsłuchiwała się więc w trzaskanie ognia i krzątanie elfa. Kiedy w końcu sen zaczął przychodzić poczuła delikatne mrowienie w palcach. No tak. Eller i Mortimer się budzą. Stłumiła lekki śmiech. Stworki dostrzegły ją w końcu i wdały się w długa dyskusję. Denerwowały się, że nie mam odpowiedniej ochrony i zaczęły kombinować, by nie wezwać „wsparcia”. O nie…Posłałam więc im śpieszne „Nie ważyć mi się tego robić, bo wam łebki z rączkami pozamieniam miejscami” i w końcu się uspokoiły. Były tym faktem niezadowolone, ale wiedziała, że za żadne skarby nie sprzeciwią się jej. W końcu zasnęła.
Szturchanie w ramię szybko poderwało ją do rzeczywistości. Wstała szybko, by zająć miejsce przy ognisku. Humor nieco się poprawił więc rzuciłam uwagę na temat poczynań Eller i Mortimera, choć wiedziałam jakiej spodziewać się odpowiedzi. Archibald wkrótce zapadł w sen, a ja przywołałam oba golemy do siebie. Śpiesznie przydreptały do ogniska. Pozwoliłam im wejść w środek ogni, by rozgrzały się nieco, a te z radością przyjęły taki podarunek. Zdały mi w tym czasie relację z poprzedniej nocy, więc bałam się czy moje stłumione śmiechy nie obudzą mego towarzysza. Ten jednak spał jak kamień. Zdecydowanie widać potrzebował snu. No cóż, łaskawie przykazała małym golemom, by interesowały się swoim nowym „przyjacielem” tylko na jej wyraźne polecenie. Co dziwne, nawet go polubiły, choć „nie był tak ciepły jak Amersau”, jak to wspominała Eller. Zerknęła na leżąca postać elfa. Wyczuwała w nim moc ognia, której nie wykorzystywał, i która drzemała w nim „rozbawiona”. Gdyby zaczął się starać i jej używać, stałby się dla golemów „cieplejszy”.
Dalsza część nocy minęła spokojnie, czasem wysyłała magmowe stworki, by sprawdziły ewentualne szmery, ale nic poważnego nie wydarzyło się. Kiedy w końcu słońce łaskawie wzeszło, zbudziła śpiącego elfa i szybo ruszyli w dalszą drogę. Oczywiście w trakcie podróży upierdliwy człowiek, który stał na straży rozklekotanego mostu, musiał szarpnąć znowu jej nerwami. Wiedziała doskonale, że przejście przez most nie było warte nawet połowy tego co mieli zapłacić. Zawsze tu zdzierali z elfów…I już miała uporać się z problemem, gdy wtrącił się Archibald…”Bogowie, czemu?!”. Wstrzymała się jednak przed dalszymi zamierzeniami widząc zaciętość na twarzy elfa. „O co mu chodziło? Przecież nie zabiłaby tego...tego…człowieka”.
Rzucała więc tylko gniewne spojrzenia i burczała pod nosem niezadowolona, ale nie oddała całkowicie pola. Mruknęła pośród przekleństwa kilka prostych słów, które skrystalizowały się w formie małych płomyków pod stopami żołnierza…może przynajmniej tańczyć się nauczy. Nie sądziła, aby Archibald dostrzegł jej zabieg, bo śpiesznie oddalał się od miejsca, bojąc się chyba, że zawrócę i jednak dokonam dzieła. Przemknęło mi to wcześniej przez myśl, ale teraz czuła tylko maleńką, złośliwą satysfakcję.
Prze jakiś czas jechaliśmy nadal otwartym polem, ale na horyzoncie pojawił się zarys pasma leśnego. Pamiętała te tereny. Słońce chyliło się już ku zachodowi, a ciemnoczerwone promienie oświetlały drogę. Podjechałam bliżej.
- Mamy zamiar wjechać znowu w las? I tam zatrzymać się na noc? – elf spojrzał na nią z pobłażliwym uśmiechem.
- A myślisz, że ktoś tu nas przyjmie z otwartymi rękami pod dach?...Jeszcze coś Ci się nie spodoba i zaczniesz załatwiać sprawy „po swojemu” – dodał zgryźliwie, chyba nadal niezadowolony po wcześniejszym incydencie. Zmierzyłam go ciężkim spojrzeniem, ale tym razem nie podjęłam kłótni.
- Nikt nas nie musi pod dach przyjmować, sami się przyjmiemy – odwróciłam się nieco w siodle wskazując ręką fragment lasu – tam, przy tej części lasu, za tymi pagórkami znajduje się opuszczona baszta. Może nie ma tam nikogo, kto by nas przyjął, ale ściany budowli ochronią nas przed chłodem i ewentualnymi gośćmi… - elf spojrzał na mnie, wyraźnie zaskoczony.
- Skąd wiesz?
- Bo tu już byłam – burknęłam i skierowałam Eintore we wskazane miejsce. Elf powoli ruszył za mną, nie rzucając tym razem żadnej uwagi.
Na miejsce dojechaliśmy, kiedy ostatnie promienie słońca znikały na horyzoncie. Stara baszta była zdecydowanie nieużywana, przynajmniej w teorii, bo jak wiedziała, stanowiła miejsce postoju wielu podróżnych. Grube mury w wielu miejscach były omszałe, czasem nadkruszone przez zęby czasu. Nadal jednak zachowywała swoją siłę i stała twardo opierając się upadkowi. Rozkulbaczyliśmy jednorożce i wprowadziliśmy je pod zadaszenie, które tworzyło prowizoryczną stajnię.
Ognisko rozpaliliśmy w środku na funkcjonalnym jeszcze kominku, znowu pozwoliłam, by to Archibald zajął się jego roznieceniem, sama przygotowałam prosty gulasz z suszonych kawałków mięsa i kilku ziół, które dostała na samym początku od Thei.
Usiedliśmy w końcu, by zjeść w milczeniu ciepły posiłek. Elf skończył pierwszy i spoglądał dziwnie to na mnie, to na ogień.
- Jutro koło popołudnia dotrzemy do wioski Furah. Tam będziesz mogła zakupić strzały. Ja ruszę dalej…będziesz wiedziała jak wrócić? – rzucił ze złośliwą troską. 
Spojrzałam na niego mrużąc oczy.
- Nie. Zgubię się po drodze kilka razy, pozwolę się zabić strażnikom mostów, a potem stanę się duchem i będę straszyć w okolicznych basztach – posłałam mu krzywy uśmiech. Elf też się skrzywił, ale zaraz odwzajemnił uśmiech.
- Mam nadzieję, że zdążysz, jak będę wracał…za cicho by tu było bez Twoich uwag.
Prychnęłam tylko i wróciłam do siorbania swojej zupy.
- Znowu mam brać pierwszą wartę? – rzucił po chwili. 
- Nie, tym razem ja będę pierwsza, choć tutaj nie trzeba się tak niepokoić intruzami – dodałam zgryźliwie. 
Elf mrukną tylko i po chwili ułożył się niedaleko kominka. Sama poszłam do jednorożców, rzuciłam im kilka jabłek do pogryzania, wyszczotkowałam oba, choć Lascar Archibalda kilka razy skubnął mnie w ramię. Złośliwa istota…pasował do właściciela. Wróciłam do środka i wyciągnęłam nieukończone projekty golemów. Praca pochłonęła mnie na tyle mocno, że nawet nie zauważyłam, kiedy dwa małe stworki radośnie przydreptały do mnie próbując zajrzeć mi przez ramię, do tego wdrapując się po plecach lub nogawce. Ofuknęłam je tylko i rzuciłam im jeden ze wcześniejszych projektów. Eller i Mortimer migiem się do niego dorwały, usiadły w kąciku i z zapałem zaczęły badać podarunek. No…Archibaldzie, prześpisz chyba spokojnie kolejną noc.Wróciłam do pracy, czasem tylko zerkając na wejście, albo okno, przez które sączył się blask półksiężyca. Jakieś 2 godziny przed świtem wróciło mi poczucie czasu i senność. Zgarnęłam szybko swoje pergaminy i szturchnęłam w ramię nadal twardo śpiącego elfa. Zerwał się jak oparzony rozglądając się wokoło.
- Twoja kolej – rzuciłam i sama ułożyłam się do snu, nie czekając na odpowiedź. Tylko przez chwile słyszałam jak przysiadał do ogniska, potem sen ogarnął mnie w swoich ramionach. I wydawać się mogło, że tylko zdążyłam zasnąć, a zaraz poczułam rękę na swoim ramieniu.
- Trzeba ruszać – usłyszała od elfa, więc powoli wstała, by przygotować się do drogi.

<Archibaldzie, Twoja tura :)>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz